– Zdrowie pięknych pań…i tych obecnych! – zakrzyknął gminny komisarz Kurniłko.
Właśnie tym niefortunnym żartem przypieczętował swój los i nieomal zakończył błyskotliwą karierę kilku urzędników państwowych. Był nawet bliski wywołania międzynarodowego skandalu dyplomatycznego. Było to jesienią tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku, na jedenastym piętrze Grand Hotelu, w restauracji nomen omen Olimp, jak co wieczór zebrała się elita socjalistycznej władzy oraz kwiat dyplomacji. Nie było to niczym dziwnym, albowiem kilka pięter niżej mieściła się ambasada jednego z zachodnich krajów, a sam budynek Grand Hotelu był częścią zabudowy będącej siedzibą instytucji rządowych PRL. Czujne oko i ucho aparatu bezpieczeństwa dbało, by lud pracujący miast i wsi nie wiedział, na jakie ekscesy pozwalają sobie jego przedstawiciele w restauracji „Olimp” na jedenastym piętrze Grand Hotelu w samym sercu stolicy.
Nietrafny żart gminnego sekretarza partyjnego pociągnął za sobą lawinę zdarzeń. Po pierwsze dotknął do żywego pełniącą dyżur za barem panią Renatę. Kurniłko zwrócił już wcześniej jej uwagę swoim niecodziennym, a raczej niezbyt wieczorowym strojem: zgrzebnym garniturem z elano wełny i zmiętą, poplamioną koszulą. Nawet krawata nie miał, tylko beret z antenką, który spoczywał teraz na śnieżnobiałym obrusie pomiędzy kryształową popielnicą a niemal do dna opróżnioną półlitrówką. Nie na takich gości oczekiwano w „Olimpie”. Nie z takimi manierami i brakiem respektu dla proletariuszek. Owszem, kobiety do fabryk, na traktor i do współzawodnictwa pracy jak najbardziej, ale przecież nie w drewniakach i kufajkach? W najgorszym razie w taftowej sukni i szydełkowanych koronkach, a w najlepszym w kupowanym na bazarze komplecie à la Christian Dior. Jedna z gwiazd Olimpu podobno latała samolotem do samego Paryża kompletować garderobę! Tymczasem co dochodziło do uszu pani Renaty? Wszakże Uszy Renaty były, jeśli tak można powiedzieć kluczowym elementem Olimpu. Co usłyszane, to zapamiętane – taka była jej dewiza. I miewała kontakty. I owszem. Ze służbami. Taka praca. Słysząc znieważające piękną płeć słowa, postanowiła wziąć odwet.
– Co mi pan tu będzie czystą pił. Tutaj wszyscy piją australijskiego drinka!
To mówiąc, zaserwowała gminnemu komisarzowi… bułgarski biały wermut zmieszany z wódką. Kurniłko ochoczo wzniósł kolejny toast. Nie wiedział jednak, że „australijski drink”, to stary barmański sposób na natarczywych gości. Zwalający z nóg. Sekretarz gminny miał jednak mocne nogi. Drink owszem zaszumiał, ale i wzmógł ochotę na kolejny toast. Było co świętować. Tego dnia odebrał z FSO samochód Syrena 105 i właśnie jak to się mówi „oblewał zakup”. Bardzo mu się ta nowa Syrena podobała. W ogóle tego wieczora wszystko mu się podobało. Zwłaszcza sala Olimpu, a już najbardziej widok z góry na Warszawę, gdzie dominował monumentalny prezent od towarzysza Stalina. Prawdziwy drapacz chmur, wypiętrzony, zakończony iglicą jak zwieńczenie kosmicznej rakiety. Cały ten stołeczny blichtr podobał mu się niezmiernie od chwili, gdy wysiadł na nowo otwartym Dworcu Centralnym i podążając za tłumem podróżnych, wyjechał z podziemia w górę automatycznymi, ruchomymi schodami. Kiedy wyszedł na zewnątrz, na arterię Alei Jerozolimskich, skołowany skalą miasta, tłumem przechodniów i blaskiem stolicy musiał chwycić się poręczy. Paryż północy? Mało, to był socjalistyczny Nowy Jork! Zawrót głowy! Kurniłko nie był w ciemię bity. Wyprężył tors i ruszył przed siebie. Wszak to wszystko było jego. Należał przecież do klasy robotniczej, a cała Polska była ludowa.
Tak było jeszcze rano. Później wiadomo fabryka, parking, odbiór auta i pierwsza jazda szeroką szosą – wszystko jak na zachodnim filmie. I wisienka na torcie – nocleg w hotelu Grand. Marmury w holu i prawdziwy parkiet w pokoju. Nawet telefon był na stoliku. Co za szyk! Sekretarz gminny posilony kanapką z pasztetem zjedzoną w pokoju, uniesiony windą na jedenaste piętro brylował teraz w Olimpie. Między aparatczykami i dyplomatami niczym między greckimi bóstwami. Jaka to była sala! Ogromna, z imponującymi kolumnami, falującym sufitem, półokrągłą sceną – a wszystko to w blasku dziesiątek lamp: małych i dużych. Można było dostać zawrotu głowy. Sekretarz gminny miał mocną głowę, ale pęcherz już nie. Blichtr blichtrem, ale są też sprawy zwyczajne – ludzkie. Do przybytku nawet pierwszy sekretarz musi się udać piechotą. Kurniłko wstając od stolika, zatoczył szeroki łuk i uchwycił się wieszaka na płasze. Z tymi płaszczami zatańczył kilka piruetów, zanim przystanął i wyprężywszy tors, ruszył przed siebie defiladowym krokiem. Prosto „w toaliet”. Tam, po załatwieniu potrzeby podszedł do lustra i surowo spojrzał sobie w twarz.
– No, Kuryłko…Kuryłko, trzymaj fason. Psia jego mać! – Skarcił sam siebie.
Wracając na salę, zahaczył łokciem jakiegoś gościa przy barze.
– Odsuń się stary trabancie – wypsnęło mu się.
Jest rzeczą ludzką popełniać błędy. Każdy ma chwile lepsze i gorsze. Czasem jednak przychodzi prawdziwy pech. Czarna chwila, która przekreśla wszystko. Co mu przyszło do głowy z tym Trabantem? Być może to pytanie zadaje sobie Kuryłko do dzisiaj. Potrąconym, nieprzeproszonym i przy okazji oblanym własną wódką z podnoszonego właśnie do ustki liszka był przewodniczący komitetu środowiskowego, prywatnie szczęśliwy posiadacz enerdoweskiego samochodu marki Trabant. Słowo trabant, w języku niemieckim oznaczało ni mniej ni więcej tyko satelita. Sekretarz znał niemiecki (choć się nie przyznawał). Uważał, że jego satelita z duroplastu stanowił szczytowe osiągniecie socjalistycznej myśli technicznej. Nie mógł więc puścić płazem takiej zniewagi.
– Stary trabancie?! Mój trabant Wszystko ma. Litera s na masce nawiązuje kształtem do toru wyścigowego Sachsenring! Zmianę biegów przy kierownicy ma dla wygody. W książeczce szczęśliwego posiadacza Trabanta jest nawet przepis, jak prać pasy bezpieczeństwa! – Grzmiał przewodniczący. – Stary to może być twój stary Star albo czym tam sobie wozisz du…
– A i owszem wożę – odparł sekretarz gminny – nowiutką prosto z fabryki Syreną!
– Syrena to symbol Warszawy, a to twoje barachło, można nazwać co najwyżej skarpetą.
– Skarpetą?! Moja Syrena to odpowiednik Porsche. Nawet lepszy, bo socjalistyczny i co ważne – wyżej zawieszony. Dzięki temu wszędzie wjedzie. Nawet do tej sali.
Przewodniczący komitetu środowiskowego oniemiał, słysząc te impertynencje. Tę wykorzystała Pani Renata. Podeszła do oniemiałego przewodniczącego i coś mu szepnęła do ucha. Przewodniczący uśmiechnął się szeroko i gromkim głosem zawołał.
– Proszę państwa! Ten jegomość właśnie obwieścił, że za chwilę wjedzie do Olimpu swoją Syrenką. Tak właśnie tu, do tej Sali! Szanowni Państwo, ja bardzo przepraszam, że przeszkadzam w konsumpcji, ale uważam, że nie starczy mu pary nawet na to, by wjechać do recepcji.
– Ja nie wjadę? Ja nie wjadę?! – Odpowiedział sekretarz, któremu zaszumiały w głowie australijskie drinki i urażona duma.
Ruszył marszowym krokiem w stronę wyjścia. Kiedy wyszedł na sali, rozległ się gwar. Ktoś zawołał: Stawiam dziesięć tysięcy złotych na to, że nie wjedzie! Wtedy ktoś inny zawołał przekornie: A ja dwieście, że wjedzie!
Pani Renata ruszyła z tacą, przyjmując zakłady w gotówce, wystawiając na kartkach z rachunkowego bloczka restauracji Olimp kwity z adnotacją, kto, ile, i na co postawił. Kwity te później miały stanowić dowód w sprawie, ale zaginęły w przepastnych aktach MO. Zniknęły nie tylko kwity pani Renaty, o dziwo, wyparowały także banknoty z tacy. Rozpłynęły się w powietrzu…
Zanim jednak to się stało, komisarz ludowy zjechał windą i wyszedł na szeroki podjazd przed hotelem. Namacał w kieszeni klucze, zlokalizował wzrokiem swoje auto w kolorze kości słoniowej. Stała na parkingu. Ona. Piękna, jakby prężyła się do skoku, uśmiechając się do niego zawadiacko maskownicą chłodnicy, zmysłowo mrugając odblaskami świateł na reflektorach. Jego wybranka – Syrena, która zawiezie go do nieba. Prawie do nieba…. Po raz ostatni spojrzał w górę – okna restauracji Olimp połyskiwały na tle granatowego nieba, jednak nikogo w nich nie dostrzegł. Wszyscy biesiadnicy, jeden po drugim windą zjeżdżali z Olimpu na parter. Panowie we frakach, damy w eleganckich toaletach, minister ze świtą, ambasador kraju kapitalistycznego, partyjniacy i pracownicy korpusu dyplomatycznego. Za nimi kelnerzy z szampanem. Strzelały korki, wznoszono toasty, kibicowano.
– Trabant, Trabant, Trabant!
– Syrena, Syrena, Syrena!
Te krzyki wraz z podmuchem chłodnego porannego powietrza otrzeźwiły skołowaną głowę gminnego komisarza. Otworzył drzwi automobilu i zapadł się w miękki fotel. Z pewnym trudem, ale za którymś podejściem udało mu się trafić kluczykiem do dziurki. Już za chwilę miał ruszyć na wprost i wjechać z impetem do recepcji Grand Hotelu a być może nawet wyżej na pierwsze, drugie, trzecie piętro i wyżej. Trzeba tylko wcisnąć gaz do dechy. Czuł się jak husarz przed bitwą, jak kosmonauta przed startem rakiety. Zacisnął zęby i przekręcił kluczyk w stacyjce. Odpowiedział mu dźwięk, jakby uchodzącego z balonu powietrza. Spróbował raz jeszcze. Syrena zakaszlała. Potem jeszcze raz. Jeszcze raz. I nic…
Rozległ się śmiech. Śmiali się wszyscy. Panowie we frakach, damy w eleganckich toaletach, Wśród nich minister, ambasador kraju kapitalistycznego ze świtą, pracownicy resortu i pracownicy korpusu dyplomatycznego. Nawet kelnerzy z szampanem.
– Te, na sznurek ją odpal, jak kosiarkę do trawy! – Zawołał ktoś.
Wtedy do akcji wkroczyła milicja. Konkretnie dwóch funkcjonariuszy patrolujących. Dostrzegli tłum ubranych na galowo gości, pijanego Kuryłkę w Syrenie i zdecydowali się interweniować. Kiedy go legitymowali, bełkotał.
– To oni, to te Niemce. Na samym szczycie. Spisek przeciwko polskiej motoryzacji. To sabotaż. Zachodni ambasadorzy brali zakłady, minister… Sabotaż! Musieli mi coś przeciąć jakieś kable, że moja Syrena nie wjechała do Olimpu…
Wtedy stało się najgorsze. Funkcjonariuszom zrzedły miny, jakby zobaczyli ducha, albo pierwszego sekretarza partii. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciw hotelu Grand stała grupa ludzi. To robotnicy Warszawskiej Fabryki Sprężyn wracający z nocnej zmiany do hotelu robotniczego. Wszystko widzieli: pijanego partyjniaka próbującego odpalić wóz, skandujących notabli, kelnerów, strzelające korki od szampana i panią Renatę przyjmującą zakłady. Stali teraz milczeniu. Niektórzy z nich mieli zaciśnięte pięści, inni schylali się po kamienie, jeszcze inni mieli w rękach pokaźne sprężyny wyniesione z zakładu.
– Tłuste koty… – Wysyczał przodownik zmiany. – Poznajcie smak pięści ludu pracującego stolicy!
I ruszyli do przodu. Notable – wprost przeciwnie, do tyłu. Stłoczyli się przy drzwiach i przeciskali do środka. Panie piszczały, a panowie rozpychali się łokciami. Dwóch policjantów wołało na przemian: Proszę się rozejść!
Robotnicy się nie rozeszli. Stali w miejscu. Może ktoś i rzucił kamieniem, ale widok uciekających w popłochu rozśmieszył ich. Darli łacha z ministra i ambasadora, z aparatczyków barykadujących się za drzwiami.
Tymczasem Kuryłko, niedostrzegany przez uczestników zajścia siedział potulnie w swojej Syrence, z głową opartą o kierownicę. Szlochał, mówiąc do siebie.
– Zakłócanie ciszy, próba prowadzenia po spożyciu, wywołanie zamieszek ulicznych. Oj Syreno, Syreno…-
W tym czasie dwie przecznice dalej w Domu Partii już z paliły się światła w oknach wokół tak zwanego Balkonu Bieruta. Egzekutywa naradzała się, jak wyciszyć „grandę w Grandzie, by nie przedostała się do szerokiej opinii publicznej pracujących miast i wsi informacja, jak roboty w górującej nad stolicą restauracji Olimp przedstawiciele władzy ludowej balują razem z ambasadorami obcych krajów, zakładając się z nimi o to, czy komisarz gminny wjedzie syreną do wnętrza hotelu. Szczyt kapitalistycznej dekadencji!
Dzisiaj przy ulicy Kruczej, w centrum Warszawy, w miejscu dawnego komunistycznego hotelu Grand, funkcjonuje Mercure Grand Hotel. Majestatyczna bryła budynku nic się nie zmieniła, w środku natomiast zmieniło się wszystko. Kiedyś mogli tu wejść jedynie partyjni notable, dzisiaj można spotkać gości z całego świata. Historię komisarza Kuryłki wymyśliłem niedawno, spędzając weekend na dziewiątym piętrze rzeczonego hotelu. Restauracja Olimp nie istnieje już od lat, zamiast niej są tam teraz imponujące sale konferencyjne na wynajem. Opisane powyżej zdarzenia to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do istniejących osób lub zdarzeń jest przypadkowe. Czy naprawdę wszystko zmyśliłem? Jeśli tak, to powiedzcie mi, dlaczego w samym sercu hotelu, na środku eleganckiego lobby dostrzegamy wkomponowaną pionowo w ścianę, pięknie odrestaurowany błyszczący samochód marki Syrena? Sprawdźcie sami. Ona tam jest. Ustawiona pionowo, jakby wjeżdżała do góry, do restauracji Olimp!
#Warsawstories – paradokumentalne motywy stolicy. Kolejny odcinek „Jerozolima w Warszawie” niebawem.
Więcej o kulturze znajdziecie tutaj.


