***
Hanna Borowska-Warchoł: Zgłosiłam chęć przyjęcia kogoś, ponieważ uważałam, że w tej sytuacji byłoby grzechem nie dać komuś dachu nad głową. Jeszcze tego samego dnia powiedziano mi, że już jadą do mnie. Matka z dzieckiem. Moja znajoma z Centrum Wsparcia Emigrantów przywiozła ich do mnie samochodem. Przyjechali w nocy. Obydwoje byli bardzo zmęczeni i smutni. Mieli za sobą trzy doby podróży. Na samej granicy spędzili dwa dni. Oni tam po prostu leżeli na ziemi. Mało jedli, prawie nie pili, byli pozbawieni dostępu do toalet. Zwilżali tylko wodą język i usta, żeby zupełnie nie paść z pragnienia. Jak już przekroczyli granicę, to trzema pociągami jechali: najpierw do Rzeszowa, potem do Krakowa, a potem dopiero dalej.
Wtedy nie rozmawialiśmy długo – nie chciałam za bardzo dopytywać się o ich losy. W każdym razie Irina, bo tak się nazywa ta pani, mieszkała na 10 piętrze wieżowca i stwierdziła, że nie będzie biernie czekała, aż bomby zaczną lecieć, aż jej dom się zawali. Spakowała najpotrzebniejsze rzeczy do dwóch małych plecaków – niewiele tego się zmieściło. Mieli szczoteczkę do zębów i zupełnie podstawowe rzeczy. Nie mieli nawet zapasowych ubrań. Dla nich najważniejsze były paszporty.
***
Była noc, a ja czekałam na nich z garnkiem zupy z obiadu. Przypadkowo tak się złożyło, że to był barszcz ukraiński. Przejechali po dwudziestej drugiej. Przywitałam się z nimi, pokazałam im wszystko (uprzedzano mnie, że oni niczego nie ruszą, jak się im wyraźnie nie powie: to dla was, tu macie otwierać, to możecie brać). Więc otwierałam szafki i mówiłam: to dla was. Oni byli tak wykończeni, że już prawdopodobnie marzyli tylko o tym, żeby się umyć i położyć… Ponieważ opiekuję się równolegle obłożnie chorą teściową, nocowałam u niej. Przez pierwsze dni mogli więc odpocząć bez skrępowania.
Wróciłam później, żeby pobyć z nimi, porozmawiać, donieść potrzebne rzeczy. Wyszłyśmy razem na miasto, pokazałam im najbliższe sklepy, gdzie jest apteka, gdzie warzywniak, piekarnia… i znowu pojechałam. Przez pierwszy tydzień tak właśnie do nich przyjeżdżałam i zostawiłam ich samych. Zaczęłyśmy z Iriną więcej rozmawiać, dzisiaj to już mogę powiedzieć, że właściwie się przyjaźnimy. Teraz jest bardzo fajnie, ale w pierwszych dniach odbierałam ich jako osoby bardzo straumatyzowane. Nagle znaleźli się w obcym kraju, wśród obcych ludzi, w obcym mieszkaniu. Wolałabym nigdy nie znaleźć się w takiej sytuacji jak oni. Myślę, że wiele osób to rozumie, bo cała moja rodzina oraz sąsiedzi okazali nam sporo wsparcia finansowego i rzeczowego.
***
Na przykład podczas spaceru z psem, spotkałam sąsiadkę i kiedy się dowiedziała, że jest u mnie matka z synem, natychmiast wyciągnęła portfel z pieniędzmi. Ja odmówiłam, po prostu nie chciałam przyjąć gotówki, więc ona przesłała mi pieniądze na konto i w tytule napisała „dla Irinki i Daniela”… Irina jest dość aktywna, zaraz sama zgłosiła do pomocy w punkcie sortowania darów dla Ukrainy. Ona tam u siebie w kraju była urzędnikiem. Teraz uczy się języka polskiego i marzy o podjęciu godnej pracy. Tylko ten nasz język jest strasznie trudny.
Ma problemy z wymową niektórych wyrazów, ale ćwiczymy! Jej syn uczy się już w polskiej szkole. Oni tam u siebie co prawda chodzili do cerkwi, ale tylko z okazji świąt, nie byli jakoś specjalnie zaangażowani w życie religijne. Tutaj Daniel sam zdecydował, że chce chodzić na religię… Myślę, że teraz wszystko idzie bardzo dobrze. Chciałabym, żeby Irina i Daniel czuli się mile przyjęci przez moją rodzinę. Wczoraj mój młodszy wnuk miał urodziny, byliśmy na imprezie u solenizanta. Daniel namalował dla niego obrazek z ludzikiem z gry, w którą obydwoje lubią grać. Na Święta Wielkanocne też na pewno pójdą ze mną, już są zaproszeni…
***
Aleksandra Michalik-Borkowska: W pewnym momencie zaczęło być głośno o tym, że mnóstwo ludzi śpi na dworcu. Ja z moją mamą i siostrą miałyśmy takie poczucie, że musimy zrobić cokolwiek, pomóc komukolwiek. Niech ktoś u nas przenocuje i się umyje. Miałam kontakt bezpośredni z wolontariuszką z dworca i napisałam jej, że jak coś, to do mnie. Odpisała mi, czy ja przyjadę teraz. Ja na to: ile osób (myśmy myśleli że maksymalnie trzy osoby możemy przenocować). Odpisała, że ma dużą rodzinę do podzielenia, że są trzy dni na dworcu, jedenaście godzin byli na granicy i marzą, żeby po prostu się umyć i się wyspać. Mieszkamy trochę kilometrów od Wrocławia, więc moja mama i mój mąż pojechali dwoma samochodami, a ja tu na miejscu z moją siostrą i bratową staraliśmy się przygotować dla nich miejsce.
***
Chciałyśmy podzielić ich na dwa domy, ale te osoby w żadnym razie nie chciały się rozdzielić. Najważniejsze dla nich było bycie razem. One nawet proponowały, że będą wszystkie w jednym pokoju, żeby tylko być razem, w jednym domu. To były dwie bratowe, ich córki i wnuczka i jedna kobieta z dwójką dzieci. Ona nie była ich rodziną, tak naprawdę poznała ich w trakcie podróży i już tak po prostu z konieczności przywiązała się do nich. Jedna dziewczyna miała 20 lat i trochę mówiła po angielsku, tłumaczyła. Dla mnie było niesamowite, to co widziałam w jej oczach, kiedy spytała się mnie, czy może dostać suszarkę do włosów i pójść pod prysznic. To było najważniejsze w tym momencie: umyć się i wstawić pranie. Na ich twarzach było widać ogromne znużenie, nigdy nie widziałam tak zmęczonych ludzi. Opowiadały, że do granicy przez kilkanaście godzin podróżowały pociągiem w totalnej ciemności.
Wszystkie okna były zabezpieczone po to, żeby Rosjanie nie ostrzelali tego pociągu. To było straszne. Nie wiedziały, że będą tak długo jechać, więc w trakcie podróży zabrakło im nawet wody do picia. Inna mówiła, że w domu musieli zostawić zwierzęta, chyba trzy psy. Po prostu nie miały serca zostawić tych zwierząt, tęskniły za nimi. Wątek zwierząt powrócił, gdy dowiedziały się, że nowe zoo w Charkowie zostało zbombardowane. Wspominały, że to było takie nowoczesne miejsce, pełne unikalnych gatunków zwierząt. Duma ich miasta. Innego dnia dostaliśmy wiadomość, że właśnie dom jednej z tych kobiet został zbombardowany.
***
Były to osoby zupełnie bezradne. Nie miały żadnego pomysłu, co robić dalej, więc w znacznym stopniu czułyśmy się za nie odpowiedzialne. Wszyscy po prostu staraliśmy się pomóc. Znajoma mojej mamy jak się dowiedziała o tym, że u nas są, to po prostu dała 500 zł, żeby im przekazać. Organizujemy w naszej wiosce takie ćwiczenia relaksacyjne i jedna z tych kobiet i jej córka zgodziły się pójść z moją mamą na ćwiczenia. Trochę takiej normalności w tym wszystkim. Innego dnia poprosiły, czy mogłyby zrobić zakupy i chyba przez trzy godziny gotowały obiad: barszcz ukraiński i drożdżowe pierogi.
Renata Michalik: Może tak powiem: że to były kobiety w dużym kryzysie. Mówię o kobietach, ponieważ u nas było pięć kobiet i troje dzieci – wśród nich był tylko jeden chłopiec. Mówię więc ogólnie o kobietach. Wszystko, co im wtedy trzeba było dać, to odrobinę poczucia bezpieczeństwa. Mogły się rozdzielić i wygodniej mieszkać, ale absolutnie nie chciały się rozdzielać. Myśmy to bardzo szanowali, mimo że na pewno było trudniej, bo mieliśmy na przykład tylko jedną łazienkę na tyle osób, ale to nie było ważne w tym momencie. Niesamowita, niesamowita wdzięczność tych osób za każdy odruch serca. Ja mówiłam, żeby już nie dziękowały, a one dalej cały czas dziękowały. Za najdrobniejszą rzecz.
***
Aleksandra Michalik-Borkowska: Równolegle odezwała się do nas znajoma Polka, która mieszka w Niemczech. Napisała, że ruszyła grupa pomocowa w Niemczech i jest już jedna rodzina, która chciałaby przyjąć te nasze kobiety, jeśli by one tego chciały. One popłakały się z radości. Rozpoczęła się korespondencja z kobietami z Niemiec. Od razu poprosiły mnie o rozmiary ubrań dzieci i ich numerów butów. Ta osoba, która chciała ich przyjąć, wysłała nam zdjęcia swoich dzieci, zdjęcia psów, zdjęcia owiec, bo to jest taki dom na wsi, przeogromny dom. Piękna przyroda, ogród – idylla. Oni od razu powiedzieli, że przyjadą do nas busem, żeby całą rodzinę odebrać razem i że cały ten bus będzie wyładowany darami dla Ukrainy. I tak się stało naprawdę. Przyjechała młoda, dwudziestoletnia dziewczyna wielkim autem, które całe było wyładowane darami.
***
Renata Michalik: Podeszłam do każdej z nich i powiedziałam każdej z osobna, że jak by było im źle, mają dać znać, ja po nie przyjadę. Każda z nich się popłakała. Na koniec też im powiedziałam: do rychłego zobaczenia, czyli jak będą wracały z tych Niemiec, koniecznie mają nas odwiedzić, że bardzo serdecznie ich zapraszam.
Aleksandra Michalik-Borkowska: Dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że moja mama jako osoba niepaląca (u nas w rodzinie nikt nie pali papierosów) kupiła im papierosy na drogę. Po prostu wiedziała, że to nie jest moment na pokazywanie ludziom, co jest dobre życiu. Nikt nie potrzebuje w takim momencie dobrych rad. Tylko chce zapalić… My nie jesteśmy bogatą rodziną, ale wymieniliśmy drobne pieniądze na euro i daliśmy każdej z nich. Pojechały, ale dla nas to nie było tak, że: uff… no ulga. Myślami po prostu cały czas byłyśmy z nimi. Na bieżąco śledzimy, co się u nich dzieje i czy jakoś tam się odnalazły. Warunki mają idealne, ale niedawno napisały, że nasza kultura jest im jednak bliższa…
***
Zygmunt Zmuda Trzebiatowski: Jak się pojawiły pierwsze komunikaty, że warto pojechać na granicę, że jest tam komu pomagać, to w sobotę wieczorem porozmawiałem z przyjacielem i już w niedzielę rano wsiedliśmy w auto. Pojechaliśmy… Myślę, że to poczucie ludzi uciekających, którzy czują, że muszą komuś zaufać, jest niesamowite. Z jednej strony są poruszeni, że ktoś im pomaga, a z drugiej strony coś im tam się nie zgadza. Że na przykład może zaraz trzeba będzie zapłacić albo że ktoś będzie oczekiwał rewanżu (boję się myśleć, czego). Stojąc w Przemyślu, miałem taki niezrozumiały niepokój w sercu, kiedy widziałem tych ludzi stojących z kartkami z napisem „bezpłatny transport i zakwaterowanie”.
***
Dobę później już mi ludzie meldowali, że zaczyna się proceder handlu ludźmi, że trzeba uważać, bo patrzą, która tam młoda, ładna i bardziej zakręcona. Jak zobaczyłem panią, która wsiadła z nami do auta, ale która była tak wewnętrznie ściśnięta, że przez całą drogę do Gdyni nawet kurtki nie zdjęła, jej dzieciaki nawet czapek nie zdjęły. Mogłem sobie pomyśleć: kurczę, jadą tyle godzin z nami, nawet kurtki nie zdejmą, co to za dziwna matka. Żona, psychoterapeutka mi wytłumaczyła: słuchaj, ona naprawdę do końca nie wiedziała, co się wydarzy. Dla niej dopiero ten moment, kiedy wysiadła i zobaczyła swoją koleżankę, to była ta chwila, w której mogła odetchnąć, uwierzyć, że wszystko jest ok. Tak pomogliśmy pierwszy raz. Potem już były telefony pod tytułem „Zygmunt, czy pomożesz?” i podawano mi skład takiej rodziny, a my szukaliśmy wpierw miejsca, gdzie by się mogli zatrzymać, potem transportu.
***
To była przyjemna, łatwa praca. Wrzucanie tematu na Facebooka, a potem to już tylko walenie po łapach ludzi, którzy się między sobą ścigali: kto przywiezie, kto przygarnie, kto przygotuje ubrania. Pisałem: potrzebujemy teraz to, teraz tamto i zaraz to miałem. Niesamowite doświadczenie! Teraz mam pod swoją opieką tak na stałe pięć rodzin. Bezpośrednio u nas w domu mieszkają dwie dziewczyny. Pozostałe cztery rodziny nie są u mnie w domu, ale się czuję za nie odpowiedzialny. Ja je ściągnąłem, ja wyznaczyłem osoby, które są za każdą rodzinę bezpośrednio odpowiedzialne. W ten weekend z jedną z tych rodzin, która jest aktualnie w pięknym miejscu, ale oddalonym od cywilizacji, spotkałem się w Trójmieście, żeby po pierwsze mogli się zintegrować z innymi ukraińskimi rodzinami i też po to, żeby można było ich trochę obkupić.
Wędrowaliśmy sobie po Trójmieście, nakarmiłem ich jakimś fajnym obiadem, poszliśmy na karuzelę, do aquaparku. Zaprosiliśmy panią masażystkę, żeby przyszła do tych mam, zależało nam, żeby każda miała taki czas dedykowany specjalnie dla niej. Żeby po prostu nareszcie się nie musiały się o coś troszczyć i mogły wyluzować przez chwilę. Masażystka od razu powiedziała, że ona za jedną z nich nie weźmie pieniędzy. Jak zapytałem w aquaparku, czy wpuściliby nas z jakimś rabatem – dostałem darmowe bilety. Jednak jeżeli chce się myśleć nie tylko o tym, że trzeba kupić makaron i skarpetki, tylko że trzeba pamiętać o wielu innych potrzebach, o pracy dla nich, o docelowym jakimś mieszkanku, to jest to nieustanny wysiłek.
***
Moja żona mówi: Zygmunt, kurczę, ja wiem, że ty byś wszystkim tutaj po prostu serca nadstawił, ale też musisz dbać o siebie. Jesteśmy im potrzebni, ale nie tylko teraz – nie możemy się nadmiarowo udzielać, bo potem będziemy robić jakieś złe rzeczy, na przykład będziemy na nich właśnie wściekli, rozżaleni. Rozczarowani, że oni na przykład zdecydują się pojechać do Niemiec. Właśnie ta pierwsza rodzina, którą przywieźliśmy autem, po dwóch tygodniach zdecydowała się pojechać do Niemiec, a człowiek, u którego uprościliśmy nocleg dla nich, poczuł się wykorzystany, że on tutaj oferował mieszkanie na trzy miesiące za darmo, zapełnił lodówkę, a one pojechały dalej. Musimy mieć w sobie zgodę na to, że mogą takie decyzje podejmować…
***
Wszystkim wydaje, że to nie problem przyjąć gościa. Nieprawda. Masz w domu człowieka, który przeżył coś bardzo ciężkiego. Tak naprawdę dostajesz na swoje barki te różne niewypowiedziane opowieści. Taka prosta rzecz, właśnie mam te 2 dziewczyny z Odessy i był taki moment, że w telewizji puścili syreny alarmowe. Te dziewczyny aż podskoczyły. Mówią: mamy taki automat jak słyszymy syrenę, to po prostu wszystko się w nas do środka ściska. Ci ludzie będą robić różne dziwne rzeczy i mogą się dziwnie zachowywać. Mogą nie być tak otwarci, jak byśmy chcieli.
Mogą być, z naszej perspektywy, za mało wdzięczni. Ich bliscy dalej są w zagrożeniu i wiadomości, które do nich docierają codziennie są trudne do zniesienia. Ten obiekt informacji – bardzo szybki, nerwowy i paniczny. Próbują się wyciszyć, ale przy każdym dzwonku messengera już emocje idą do góry i od nowa ta spirala się nakręca. Gdzieś jest bombardowanie, gdzieś tam ktoś zginął, ktoś inny szuka swojej rodziny. Właśnie w miejscu, z którego teraz wracam, dziewczyna ma w telefonie aplikację i naprawdę ryczy jej syrena alarmowa w momencie, kiedy w jej mieście jest zagrożenie. To jest taki rodzaj alertu. I teraz ona siedzi sobie tu w siedlisku, w środku lasu, cichutko wypoczywa, nie ma tu kontaktu prawie z cywilizacją i nagle w telefonie jej ryczy alarm i ona mówi: to jest właśnie alarm bombowy w Krzywym Rogu. Tam został jej mąż…
***
Z drugiej strony jest zdumiewające, jak u nas Polaków uruchomiły się pokłady wspomnień, typu moja babcia opowiadała, że kiedy wybuchła wojna zabrała tylko to, co pod ręką i uciekła… Na razie naprawdę stajemy na wysokości zadania, działamy. Wszyscy są gotowi zasypać wszystkich wszystkim. To super, ale co to będzie później? Nie chodzi o to, żeby teraz pomóc, a potem nie mieć siły. Obcując z traumą, też w jakimś sensie traumę dostajemy. Z tego, co wiem, trwają dyskusje między ekspertami, terapeutami, psychologami na ten temat. Wkrótce powstaną grupy, metody trwałego wsparcia nie tylko dla uchodźców, ale także dla rodzin, które je przyjęły. Mam nadzieję, że tak będzie.
***
Przemysław Krajewski: Panią Renatę poznałem w Tarnowie. Z panem Zygmuntem (jak się okazało) mam wspólnych znajomych. Panią Hannę poznałem przez Facebook, nie wiedziałem z jakiego miasta pochodzi. Podczas rozmowy telefonicznej wyszło, że mieszka kilka ulic dalej… Świat jest mały i staje się coraz mniejszy. Kurczy się. Do tego stopnia, że nasi sąsiedzi zza granicy nagle okazują się naszymi sąsiadami zza ściany, naszymi gośćmi, a nawet domownikami. Podczas tego skurczu świata, zmienia się jego porządek i wiele osób cierpi. Uciekając przed okrucieństwem wojny, doznają przeżyć, których – jak to się potocznie mówi – nie życzylibyśmy nawet wrogowi. Tej traumy doświadczamy pośrednio, jako świadkowie.
Sprawcy cierpień organizują na moskiewskich Łużnikach prowojenny koncert dla kilkuset tysięcy osób. Bawią się wojną. Dla agresora, ogromnego kraju, ogromnego wojska, ogromnego ego – świat się nie kurczy. Wręcz przeciwnie – rozszerza. Wszystko, co z zewnątrz, staje się dla mieszkańców imperium z każdym dniem coraz bardziej odległe, obce i wrogie. Sprawcy cierpienia go nie widzą. Nie nazywają wojny po imieniu. Nie stają na linii frontu, Są daleko. Ich kraj jest duży. Mogą zaklinać rzeczywistość. Mogą kłamać i wierzyć w kłamstwa.
***
Od początku agresji Rosji, granicę polsko-ukraińską przekroczyło ponad dwa miliony uchodźców. Wielu z nas otworzyło przed nimi swoje serca. Niektórzy z nas otworzyli swoje portfele, inni otworzyli swoje domy tak jak pan Zygmunt, pani Hania, Aleksandra i jej mama Renata. Ich wypowiedzi cytuję w miarę możliwości dosłownie. Nie chciałem niczego dodawać, wygładzać. Zależało mi na prawdziwym świadectwie, przekazie ich myśli, intencji, doświadczeń. Jeśli budzą nasze wzruszenie i podziw, to właśnie dlatego, że to wszystko jest prawdą. Niektórzy wierzą, że prawda zawsze zwycięży.