– Ile można czekać na tego kelnera?!
Alfons Giergielewicz nie krył oburzenia. Siedział na krześle, nie zdjąwszy nawet dwurzędowego, kraciastego płaszcza. Dopiero wszedł, a już kręcił się niecierpliwie, jakby chciał wychodzić. Wstawał raz po raz, przyzywając uwijającą się, jak w ukropie, obsługę. Razem z nim przy stoliku siedzieli, wyglądający jak bliźniacy, bracia Tylemcoger. Szczupłej postury, można by rzec wymizerowani i nieco de mode, w garniturach zbyt dopasowanych do sylwetki, z lekko zawyżoną talią i spodniami o zwężających się nogawkach. Obydwaj łysi z kozimi bródkami. Janusz z bardziej rudawą, Tadeusz – z posiwiałą. Wyglądali jak parodyści Włodzimierza Ilicza Lenina lub postacie żywcem wyjęte z wodewilu. Janusz przytakiwał, a Tadeusz wprost przeciwnie, kręcił z niedowierzaniem głową, mówiąc:
– Panie kolego. Przecież to młoda godzina. Gdzie tu się spieszyć? Trzeba korzystać z danego sobie czasu, długo składać zamówienie i potrawy przeżuwać starannie. W kieliszku ledwo zamoczyć usta. Nie poganiając obsługi, przedłużać miłe chwile w restauracji u Lijewskiego w nieskończoność. To lepsze dla trawienia. Zwłaszcza że w portfelach mamy kilka rubli na krzyż…
Wnętrze wytwornej restauracji oszałamiało, sprawiając wrażenie egzotycznej krainy, które potęgowały ustawione w donicach palmy, formowane mahoniem meble i szklany, ażurowy sufit, w którym odbijały się blaty stolików z wielobarwnych marmurów. To wszystko było gustowne. Na swój sposób. Splendoru dodawały lokalowi zacni goście, woń wyszukanych perfum, cygar i koniaku. U Lija zawsze było tłoczno. Tadeusz Tylemcoger postanowił pochwalić się towarzyskim obyciem i powiedział:
– Sienkiewicz był tu wczoraj.
– I co poodwiedzał? – Janusz, ten drugi, poniósł brwi, udając zainteresowanie.
– Nic, nic… jak zwykle milczący. Sam przy stoliku. Smutny.
– Bujać to my, a nie nas – Janusz uśmiechnął się od ucha do ucha. – Sienkiewicza i Prusa dawno żeśmy tutaj nie widzieli.
– Pamiętacie jak Witkowski, nadużywszy trunków, kąpał się z rybami? – Tadeusz wskazał na stojące na środku sali ogromne akwarium.
– A jakże! Wezwano wtedy policjanta – ochoczo odparł jego brat – tamten mówi wyłaź! A Witkowski na to, że wyjdzie z akwarium tylko wówczas, gdy przyjedzie policja rzeczna…
Alfons Giergielewicz, patrząc beznamiętnie przed siebie, wycedził przez zęby:
– Zjadłbym teraz taką rybkę sauté, prosto z akwarium. Choć, nie ukrywam, wolałbym gąskę z kapustą…
– Ja zamówię sandacza po parysku i wystawową, albo nie… przepalankę. – Zawyrokował Janusz i dodał: – Należy wspierać Państwowy Monopol Spirytusowy.
Alfons ze zrezygnowaną miną podnosił rękę, zgłaszając się jak, nie przymierzając, szkolny prymus.
– Panie starszy! No, Panie starszy… miej litość.
– Wciśnij dzwonek! – Polecił mu Tadeusz.
– Możesz sobie dzwonić… Na Berdyczów! – Grzmiał Giergielewicz. – Gwarantowana obsługa w kwadrans? Nie dla wszystkich. Tylko dla takich, jak tamci. Zaraz, zaraz… Kogo to moje piękne oczy widzą? Dunikowski – to znam. A ten drugi? Też malarz. Jeszcze trzeci do nich idzie. I kelner. Wiadomo, mają obsługę na pstryknięcie palcem. Mnie to obraża. Nie będę czekał. Moja noga tu więcej nie postanie.
Janusz uniósł brwi niemal do połowy czoła. Wyglądał jak bardzo zdziwiony Lenin.
– Taaak? A gdzie to postanie nóżka szanownego Pana?
– U Simona i Steckiego! – Odparł stanowczo Giergielewicz.
– Już tam na ciebie czekają z nakrytym stolikiem – odparł Tadeusz Tylemcoger – chyba że pod Ryjkiem przy Marszałkowskiej. Z parówką w bułce i szynką „z łezką”!
– Tutaj przynajmniej masz gdzie usiąść – włączył się Janusz – i masz do obiadu suplement. Cały ogród zoologiczny zwierząt rzadkich: artystów, literatów, naukowców, dziennikarzy… Zawsze się coś zabawnego wydarzy. Jak w kabarecie. Właśnie. Patrzcie! Co tam się dzieje. Szarpanina jakaś? Pistolet. Rany Boskie! Zastrzelił go…
Kompani zerwali się z miejsc wołając na przemian:
– Kto? Kogo?!
– Kogo? Kto?!
Jeszcze huk wystrzału dźwięczał im w uszach, ale podbiegli, żeby z bliska zobaczyć. I pożałowali. Tego dnia nie zjedzą już obiadu. Nawet wina nie tkną. No, może skuszą się na przepalankę, ale na pewno w innym lokalu. Na podłodze leżał człowiek ze zmasakrowaną twarzą. Kula przeszła przez prawy policzek, wysadziła oko i przeszyła mózg. Przez pusty oczodół na marmurową posadzkę, na krwawą kałużę wypłynęło białko oka i szara, kleista maź.
U Lijewskiego, oprócz wielu innych udogodnień, na stolikach znajdowały się czarne, bakelitowe aparaty telefoniczne. Właśnie z jednego z nich korzystał sprawca zdarzenia. Wyprostowany jak struna pan Dunikowski. Trzymając w ręku słuchawkę, opanowanym, beznamiętnym głosem denuncjował sam siebie dzwoniąc do pobliskiego cyrkułu.
Tak mogły wyglądać te wydarzenia okiem postronnych, przypadkowych świadków… Był to czas powszechnego niepokoju i narastających konfliktów. 18 stycznia 1905 roku Warszawa, podobnie jak i cała Europa Środkowo-Wschodnia, żyła jeszcze kapitulacją Rosji w wojnie z Japonią. Za kilka dni rozegrać się miała krwawa niedziela, dająca początek rewolucji 1905 roku. Xawery Dunikowski, znany i ceniony polski rzeźbiarz, wraz z Janem Krywultem, właścicielem galerii sztuki, mieszczącej się na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej, przygotowywali wspólnie wystawę. Około godziny 16:00 dżentelmeni, przerywając pracę, pojawili się na obiedzie w znanej i lubianej restauracji Mieczysława Lijewskiego przy Krakowskim Przedmieściu, nikt nie spodziewał się dramatycznych wydarzeń, które za chwilę miały rozegrać się na oczach wszystkich zgromadzonych tam gości.
Xawery Dunikowski – był wybitną osobistością artystyczną ówczesnej Warszawy, jednocześnie skomplikowanym, ekscentrycznym człowiekiem, o szatańskim poczuciu humoru i porywczym charakterze. Odzwierciedlały to jego na wskroś nowoczesne, oryginalne i kontrowersyjne dzieła, które do dzisiaj uznaje się za jedno z najbardziej interesujących zjawisk w sztuce europejskiej początku ubiegłego wieku. Xawery Dunikowski był znacznie młodszy od swojej ofiary. Jego kariera artystyczna i burzliwe życie dopiero się rozpoczynały.
Starszy od Dunikowskiego prawie 10 lat Wacław Pawliszak najlepsze lata miał już za sobą. Był niegdyś cenionym ulubieńcem Jana Matejki, artystą uprawiającym malarstwo tradycyjne, batalistyczne, historyczne, sceny rodzajowe. Był orientalistą, podróżował po Afryce Północnej (Maroko, Algieria, Tunezja), a następnie na Bliski Wschód (Egipt, Iran, Turcja). Jako malarz zatrudniony był nawet w Stambule przez sułtana. Jednak z czasem tradycyjna twórczość Pawliszaka stała się niepopularna wobec konfrontacji z założeniami nowej sztuki, która stanowiła przede wszystkim wyraz uczuć artysty i egzystencjalnych niepokojów. Odrzucony malarz przeżywał głęboką frustrację. Plotkowano, że popadał w obłęd.
U źródeł tragicznego zdarzenia z Dunikowskim legło odrzucenie przez jury Towarzystwa Zachęty (w którym zasiadał, wpływowy już wtedy, Dunikowski) obrazu Pawliszaka i późniejsza wymiana obraźliwych listów między nimi. Pawliszak wyzwał na pojedynek Dunikowskiego, tamten zaś odparł, że nie stanie naprzeciw osoby niepoczytalnej. Urażony do żywego artysta, szukając satysfakcji, znalazł Dunikowskiego w lokalu Lijewskiego.
Uczestnik tego zdarzenia relacjonował: „Pawliszak ominął mnie i skierował się w stronę Dunikowskiego, zamierzając się do spoliczkowania artysty. Nie zdążył. Dunikowski bowiem gwałtownym ruchem wyjął z kieszeni ubrania rewolwer i nim Pawliszak zdołał go uderzyć, padł strzał. Pawliszak, zalany krwią, runął na podłogę. Dunikowski od razu zgłosił się na policję. Zatrzymano go w areszcie, z którego jednak wyszedł kilka dni później, zaraz po wpłaceniu niebagatelnej kaucji w wysokości dwóch tysięcy rubli”. Zabójstwo uszło artyście bezkarnie (uznano je za obronę konieczną, skończyło się więc na grzywnie i wyroku w zawieszeniu).
W późniejszych latach Dunikowski służył w Legii Cudzoziemskiej. W okresie międzywojennym otrzymał wiele prestiżowych nagród, wykonał setki realizacji, które przyniosły mu międzynarodową sławę. Przez większą część okresu okupacji był więźniem niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz, gdzie trafił po aresztowaniu w 1940. Po wojnie, w latach 1945–1955, kierował katedrą rzeźby na krakowskiej ASP. W 1955 na stałe przeniósł się do Warszawy. W 1959 został profesorem i kierownikiem katedry rzeźby w Państwowej Szkole Sztuk Plastycznych we Wrocławiu. Był wielokrotnie honorowany przez władze PRL-u, w listopadzie 1949 został członkiem Ogólnokrajowego Komitetu Obchodu 70-lecia urodzin Józefa Stalina.
Xawery Dunikowski spoczywa w Alei Zasłużonych Cmentarza Wojskowego na Powązkach.
Przemysław Krajewski