Więcej...

    Nie lubię żółtego…

    Komisarz Renata Zamojska wpatrywała się w otwór lufy pistoletu skierowanego w jej brzuch i myślała o swojej małej córeczce. Już nie bała się tak bardzo, że człowiek siedzący naprzeciwko naciśnie spust i zrobi jej krzywdę, martwiła się tylko tym, co będzie z małą, kiedy jej zabraknie.

    ***

    – Jak mnie pani znalazła? – spytał nagle mężczyzna.

    Przełknęła głośno ślinę.

    – A wie pan, że to nie było nawet trudne – odpowiedziała. – Wszystko zaczęło się od tego makabrycznego wypadku na autostradzie.

    ***

    – Ale masakra – powiedział szef techników, odwracając się do Zamojskiej. – Auto uderzyło w filar wiaduktu, tam je obróciło, odbiło się od bariery po lewej stronie jezdni i wyleciało na prawą stronę na pobocze. Niewiele po tym z niego zostało.

    – Ofiary? – spytała policjantka.

    – Kierowca, śmierć na miejscu. Był w aucie sam. Strażacy, którzy pierwsi się zjawili, musieli pociąć auto na kawałki, żeby wyciągnąć ciało.

    – A do czego wam jestem potrzebna? – spytała komisarz. – Wiem, że w drogówce są wakaty, ale my w kryminalnej też mamy co robić.

    ***

    Szef techników wskazał na wielką dziurę w przedniej szybie auta po stronie kierowcy.

    – Założę się, że gdzieś w środku wraku znajdziemy dość pokaźnych rozmiarów kamień – powiedział. – I całkiem możliwe, że to ten kamień był przyczyną śmierci, a nie uderzenie w filar i to co się stało później.

    – O – wyrwało się zaskoczonej Zamojskiej. – To zmienia postać rzeczy. Pamięta pan? Jakiś miesiąc temu była tu podobna historia: dzieciaki rzucały z tego wiaduktu kamieniami w auta. Uszkodzili kilka samochodów, ale nie udało ich się złapać.

    – Myśli pani, że to oni? Jak się uspokoiło wrócili i tym razem spróbowali większym kamieniem?

    – Możliwe… A jeśli tak…

    – To mamy zabójstwo.

    – Właśnie.

    ***

    Komisarz Zamojska poczuła, ze ktoś jej się intensywnie przygląda. Rozejrzała się wokół. Stało tam kilkunastu gapiów zaciekawionych samochodową katastrofą. Wśród nich na oko sześćdziesięcioletni niski mężczyzna, który przewiercał ją wzrokiem. Kiedy ich spojrzenia spotkały się, podniósł rękę, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. Podeszła do niego.

    – Pani tu rządzi? – spytał od razu, kiedy się zbliżyła.

    Skinęła głową.

    – Nie wiem, czy to ważne, ale wie, pani, ja jeżdżę tą trasą regularnie. Mam taksówkę w mieście, a mieszkam w okolicy, więc tędy mam najszybciej do domu. I wczoraj zauważyłem coś dziwnego na tym wiadukcie. Stał tu taki facet i rzucał z wiaduktu kamienie. No, nie rzucał, tak właściwie to je puszczał.

    – Na jezdnię? Na samochody? – spytała zszokowana Zamojska.

    – No właśnie nie. Stał tam z boku, już nad poboczem i puszczał te kamienie na ziemię, na trawę.

    – Może pan o nim powiedzieć coś więcej?

    – Niewiele. Był ubrany w czarną kurtkę, miał kaptur. Chyba nosił brodę. Tak, na pewno miał brodę.

    ***

    Mężczyzna z pistoletem pogładził się wolną ręką po brodzie i uśmiechnął się.

    – No i co, że mam brodę? To czegoś dowodzi? – spytał.

    – Absolutnie niczego – odpowiedziała policjantka. – Czy musi pan we mnie celować? Przecież nic panu nie zrobię. Widzi pan, trzymam ręce na kolanach.

    – Więc jak pani mnie znalazła? – mężczyzna zachowywał się, jakby nie usłyszał słów Zamojskiej.

    – Po kolorze – odparła komisarz.

    – Po kolorze?

    – Po żółtym. Niech pan nie udaje, że nie wie, o co chodzi.

    ***

    Szef techników stał przy wraku i drapał się po głowie.

    – Nad czym pan tak myśli? – spytała Zamojska.

    – Nic, tylko… Obrzydliwy kolor tego auta, nie sądzi pani? Świetny samochód, piękna alfa romeo, to znaczy… była kiedyś piękna, ale pierwszy raz widzę taką obrzydliwą żółtą. Widać ją pewnie z daleka…

    Zamojska złapała się za głowę.

    – O kurczę, z daleka, mówi pan?

    ***

    – I co z tego, że auto było żółte? – spytał mężczyzna.

    Mimo nalegań Zamojskiej nadal celował w jej brzuch.

    – Niby nic, tylko okazało się, że to pana sprawka – powiedziała. – Ta alfa romeo to był samochód zastępczy za wypasione BMW pana Tomasza Rochackiego, które uległo awarii i było naprawiane w salonie, gdzie pan pracuje. I to pan je wybrał, mimo że Rochackiemu ten kolor nie za bardzo pasował. Ale pan go namówił, opowiadając mu, jakie to cudowne ma osiągi. To zeznali pana koledzy z salonu. Ale to nie koniec zbiegów okoliczności. Pan Rochacki, jak powiedzieli mi z kolei moi koledzy w komendzie, przyczynił się rzekomo do śmierci pana brata. Co to było? Samobójstwo z powodu bankructwa, tak?

    Mężczyzna poruszył się na krześle a wraz z nim lufa pistoletu wycelowanego w brzuch Zamojskiej.

    – Wie pani, jak go nazywają? – spytał. – Tego Rochackiego? Mówią na niego Rottweiler. Że niby jak złapie za gardło to już nie puści, aż ofiara nie wyzionie ducha… I że jest pamiętliwy i mściwy… To bandzior, prawdziwy bandzior…

    – Moi rodzice mieli rottweilera – przerwała mu policjantka spokojnym tonem. – To był najbardziej łagodny i kochany pies na świecie. A właściwie suka. Miała na imię Majka i uwielbiałam ją. A pan zaczaił się na wiadukcie na auto Rochackiego. Nie wiem skąd, ale wiedział pan, że będzie tamtędy jechał. Dzień wcześniej ćwiczył pan tam rzut kamieniem, żeby wiedzieć, kiedy go upuścić, aby trafił dokładnie w szybę. Pewnie słyszał pan tę historię o dzieciakach na wiadukcie i pomyślał, że to je będziemy podejrzewać. A dzięki temu żółtemu kolorowi widział pan auto z daleka i nie mógł go przegapić. I udało się panu.

    ***

    – Nie ma pani żadnych dowodów – powiedział mężczyzna przez zaciśnięte zęby.

    – Poza tym, że celuje pan do mnie od godziny z pistoletu? Ale rzeczywiście, poza tym nie mam żadnych dowodów. Aha, niech mi pan przypomni, jaki to jest niby ten Rochacki? Co pan powiedział? Pamiętliwy i mściwy? No to chyba nie zapomni panu, że zabił mu pan żonę, co? Wie pan, na początku myśleliśmy, że to mężczyzna, w takim stanie było ciało, jak je wyciągnęli z wraku. Dopiero w szpitalu okazało się, że to kobieta. Pani Rochacka, ściśle rzecz ujmując.

    Lufa pistoletu zadrżała, a potem skierowała się w dół, w podłogę.

    – Ale jak? Nie rozumiem… – wydukał mężczyzna.

    – Też jeszcze nie wiem dokładnie, jak to się stało – powiedziała policjantka. – Autem miał rzeczywiście jechać sam Rochacki, ale w ostatniej chwili wysłał żonę. Pan rzucając kamieniem, też pewnie tej zamiany nie zauważył.

    – Ale jak? Dlaczego? – mężczyzna nadal nie rozumiał.

    Komisarz Zamojska powoli wyciągnęła rękę i wyjęła mu z dłoni pistolet. Znowu pomyślała o swojej córeczce i odetchnęła z ulgą.

    – Dlaczego? Też o to spytałam Rochackiego. Dlaczego nie pojechał tym autem. Wie pan, co mi odpowiedział? „Nie lubię żółtego”.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!

    Akceptuję Politykę prywatności / RODO i Regulamin serwisu

    Proszę podać swoje imię tutaj



    Inne w kategorii

    PARTNERZY