Mam 60 lat, piątkę dzieci, które są już dorosłe, aczkolwiek niedojrzałe, bo kiedy widzę co robią z własnym życiem, zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd. Co się takiego stało, że są w tym miejscu, a nie w innym? Z jednej strony wydaje mi się, że wiem co się stało, z drugiej strony mam świadomość, że to ja nawaliłam i to mnie dobija. Mam też wnuki i próbuje ustrzec je przed tym, co się dzieje, bo jestem mądrzejsza, ale zbyt trudno o tym mówić, kiedy nie ma się wpływu na wiele rzeczy.
Kiedy wychodziłam za mąż, wiedziałam za kogo wychodzę. To jest straszne, bo nie mogłabym teraz powiedzieć, że zostałam przekonana przez rodziców, zmuszona, bo zaszłam w ciążę i to były czasy, kiedy trzeba było brać ślub. Mogłabym wymyślać różne rzeczy, ale prawda jest taka, że nie zostałam przez nikogo zmuszona, ani nikt mi nie kazał, nie miałam też wyższego dobra. Ja po prostu myślałam, że kocham i że z tej miłości jestem w stanie wiele zmienić. Jestem w stanie jego zmienić.
Po samym przyjęciu weselnym można było stwierdzić, że nic dobrego z tego nie będzie. Biłam się z myślami,. co dalej. Jak żyć, a jednak w każdym z tych momentów życia cierpiałam, patrzyłam jak pije, wraca do domu i po prostu pada, tam gdzie stanie, tam gdzie siądzie. Nie zbliżaliśmy się do siebie. W tamtych czasach, to ciężko było mówić o miłości, więc nawet nie mówiłam nikomu jak mi źle, z tym co się dzieje. Jak jest mi trudno. Nie mówiłam, milczałam, a milczenie powodowało, że ludzie uważali, że jestem ślepa, głupia, że nie widzę, a ja widziałam.
Pierwsze dziecko pojawiło się 2 lata po ślubie, potem dość szybko pojawiły się kolejne dzieci. Byłam zmęczona i każdego dnia bardziej wkurzona, ale szczęśliwa, że mam zdrowe i fajne dzieciaki. W domu było pełno dzieci, ale nie było miejsca, nie było zabawek, nie było pieniędzy. Ciągle słyszałam, że jestem głupia, ile jeszcze tych dzieci będę robić, przecież nie mam wsparcia. Co ja dam moim dzieciom, bo nie jestem w stanie dać im nic. Ich ojciec to zwykły alkoholik, a matka wariatka.
Patrzyłam na zalaną twarz i nic z tym nie robiłam. Ciągle byłam oceniana, wyzywana i jakby winna, ja byłam według nich winna tego, co się dzieje. Mogą mi powiedzieć, że to ja sobie te dzieci, nie wiem, kupiłam albo zmusiłam go do posiadania ich. Ale to jest bzdura.
Kiedy moje dzieci były trochę większe, mój mąż oprócz tego, że pił, często nie wracał do domu. Spał w rowie, pod sklepem, na ławce. Kiedy wracał robił awantury, to była nowość w naszym życiu. Wcześniej nigdy tego nie robił, ale zaczął. Ja zaczęłam się bać, nie bił dzieci, to był plus. Bił mnie tak, żeby nie było widać. Męczył mnie psychicznie, fizycznie bolało mnie ciało. Ja byłam cały czas w tym, bo co ja mogłam zrobić. Pewnie odejść i pewnie dziś bym odeszła, gdybym była młodsza, ale wtedy cierpiałam. Nie wiem, co powodowało, że ja tam byłam i nie tłumaczyłam sobie, że będzie lepiej, nie tłumaczyłam sobie, że kiedyś to się zmieni. Nigdy sobie tego nie tłumaczyłam.
Mijały lata, byłam starsza, dzieci dorastały. Czasem myślałam, że może jak się wyprowadzą, to któreś z nich wpadnie na pomysł i zabierze mnie z tego piekła. Odpowiedzialność za moje życie przerzuciłam na moje dzieci albo na ślepy los. Czasem to sobie myślałam, że jak nie wraca, to może wpadł pod samochód i moja gehenna się skończy, ale wracał. Cyrk zaczynał się od początku. Z wiekiem myślałam, że mu przejdzie, że może zacznie chorować, albo nie wiem w sumie, co myślałam. Nic się nie zmieniało niestety, pije do dziś i dziś też wraca, i robi awantury. Może wypija mniejszą ilość alkoholu. Nie jest w stanie tyle wypić, ale stan upojenia jest taki sam. Jest mi po prostu to chyba obojętne. Przyzwyczaiłam się do tego do strachu, kiedy podnosi rękę, do lęku, kiedy go nie ma. Przyzwyczaiłam się i nie wiem, jak miałoby wyglądać moje życie, gdyby było inaczej.
Czasem mam wrażenie, że jestem zbyt stara, żeby coś zmieniać i zbyt głupia, żeby próbować. Nawet jeśli w myślach pakuję się i wynoszę, to od razu zastanawiam się, gdzie, przecież dziś byłoby łatwiej, a jednak dalej tam jestem. Szczerze, pewnie umrę z naklejoną łatką na czole wariatki, która żyła i znosiła wariata, która cierpiała, a w końcu przyzwyczaiła się do cierpienia. Może nie zmienia się życia od tak, nie wiem. Może ja tego nie potrafię, albo potrafię, tylko nie chcę Nawet czasem zadaję sobie pytanie, co by było gdyby. Szczególnie kiedy przychodzi i mnie ciągnie za włosy, albo popycha. Jestem już stara, a ciało odporne na ból, włosy też chyba nauczyły się, że odrastają. Emocji nie mam, bo już nawet nie płaczę.
Z wiekiem przestał bić tak, że nie widać. Wszyscy widzą moje podbite oczy, siniaki na rękach i nogach. Moje dzieci nie przyjeżdżają, bo jest on i mam wrażenie, że każą mnie za to, że kiedyś nie podjęłam decyzji. Z wiekiem chyba sama zaczęłam się karać i tylko czasem nadchodzi taki dzień jak dziś, kiedy siadam z kubkiem kawy, patrzę w niebo i zastanawiam się, co takiego kiedyś w życiu zrobiłam, że pokutuję ostatnie 40 lat, płacę za głupotę, za naiwność. Nigdy nie brałam udziału w licytacji, nie licytowałam, kto będzie miał w życiu gorzej. Myślę, że wielu w takiej licytacji pokonałam, chciałabym powiedzieć, że to się zmieni, że zmądrzałam, że coś zrobię. Właśnie, ale ja chyba nic nie zrobię, będę żyć tak jak żyłam, ze świadomością. że mogło być lepiej. Gdyby nie zabrakło mi kiedyś w życiu odwagi.
Paulina Oleśkiewicz — kobieta nieszablonowa, szukająca swojej drogi i samej siebie. Zakładała firmy i je traciła, otarła się o wojsko, pracowała na budowie, cały czas największą przyjemność sprawiało jej słuchanie ludzi. I tak dotarła do miejsca, w którym jest teraz — realizuje się w life coachingu, ale nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Z powodzeniem pisze i nadal szuka. Przedstawione historie są historiami ludzi, z którymi w swojej pracy i życiu się spotkała.
Więcej o psychologii znajdziecie tutaj.