Więcej...

    Gdybym mogła sobie kupić szczęście w życiu

    Wszyscy uważali, że mam całkiem niezłe zdolności do dramatyzowania, przecież wszystko tak naprawdę dla nich było ok. Samochody, mieszkania, nie musiałam się martwić o to, co będzie się działo kolejnego dnia, nie musiałam się martwić o to, jak zapłacę kolejne rachunki, a jednak kiedy mówiłam, że jest mi ciężko, że chyba coś jest nie tak, słyszałam: tak, jest nie tak… to, że niczego nie potrafisz w swoim życiu docenić.

    Można to nazwać różnie, depresją, arogancją, brakiem zdolności do dostrzegania tego, co się życiu zrobiło i osiągnęło. Można było to nazwać jak się chciało, ja często mówiłam, że mam trudny czas, gorszy dzień, ale tak naprawdę sztuczny uśmiech, który sobie malowałam moją szminką od znanej marki, przykleiłam już chyba na zawsze.
    Miałam piękne, duże mieszkanie w centrum Warszawy. Urządzone tak, jak chciałam, w mieście, które kochałam. Moja firma przynosiła dochody i tak naprawdę już dziś mogłam sobie spojrzeć w lustro i szczerze powiedzieć: już nigdy nie muszę pracować. Miałam poranną rutynę, wieczorną rutynę, miałam weekendowe wyjścia z przyjaciółmi, kilka razy w roku wakacje, piękne stroje i tony kosmetyków. Miałam wszystko.
    Wracając do domu, zamykając drzwi za sobą i przekręcając zamek, zamykałam jedną siebie, tę sztuczną i nadmiernie wyniosłą za drzwiami. Po drugiej stronie drzwi, w moim pięknym, dużym, wręcz filmowym mieszkaniu, byłam zupełnie sama. Kiedy ściągałam płaszcz, buty, patrzyłam na krystalicznie czystą kuchnię, w której nic się nie dzieje, a przecież tak długo marzyłam o tym, żeby słyszeć tam męski głos i tupot małych stópek. Podchodziłam do lodówki, gdzie gosposia zawsze przygotowywała różne potrawy. Nalewałam sobie wodę. Piłam, patrząc jak miasto żyje, wszystko było widać przez duże szklane okna. Miałam wrażenie, że króluję nad tym miastem.
    Czułam się lepsza od tych ludzi, którzy każdego dnia, biegiem udawali się do pracy, której nienawidzili. Zaczynałam od zera, nie dostałam od nikogo nic, nikomu nie musiałam mówić przeklętego słowa dziękuję i nie byłam niczyim dłużnikiem. Każda złotówka na moich kontach była tylko i wyłącznie moja. Na wszystko zapracowałam długimi godzinami, spędzonymi przed komputerem, długimi miesiącami w podróżach zagranicznych. Zaczynałam od przysłowiowego zera, a zero pomnożone przez jakąkolwiek cyfrę, zawsze daje zero, więc musiałam zmienić bieg wydarzeń. Zacisnąć pięści i często chować dumę do kieszeni.
    Były miesiące i lata, kiedy widziałam w lustrze strzępki człowieczeństwa, a w oczach widziałam walkę, z oczami przekrwionymi i pełnymi łez, które nigdy nie popłynęły, wręcz popisowo potrafiłam zatrzymać wszystkie emocje w środku. Nie pokazywałam, że boli, nie pokazywałam, że cierpię, nie pokazywałam radości. Moi pracownicy często mówili na mnie mumia, jakbym się zabalsamowała za życia. Pewnie mieli rację, bo tak się czułam.
    Po wypiciu tej szklanki wody, ściągałam ubranie, ubierałam dres, wchodziłam na bieżnie i dostojnym krokiem, zwiększałam prędkość, patrząc w niebo. Chciałam się zamęczyć na tej bieżni, zwiększałam prędkość i mierzyłam sobie puls, zastanawiałam się, kiedy moje serce wyskoczy, o ile tam jeszcze było. Po treningu, prysznic, po prysznicu, kolacja. Często nawet nie wiedziałam, co jem, smakowało, było pyszne. Nie wiedziałam, co ja tak naprawdę jem. Nie pamiętam jak to jest zrobić zakupy, nawet kosmetyki kupują mi pracownicy.
    Po kolacji spacer albo film, albo praca i pewnie jak sami dobrze wiecie praca to jednak ten element, który towarzyszył zawsze. Kładłam się spać koło 23, wstawałam przed 5 rano. Każdego dnia to samo, w weekendy wstawałam o 7 i robiłam to samo. Miałam nawet pomysł zapisania się na jakiś kurs rozwojowy, żeby przestać się tak cholernie nudzić. Cóż, nie wyszło.
    Mój dom, to moja oaza, ale to przede wszystkim świadek najtragiczniejszych momentów w moim życiu. Momentów, kiedy rzucam się na podłogę i płaczę w niebogłosy, to moment, kiedy zjadam ogromne ilości tabletek, żeby nie bolało, żebym nie czuła, żebym nie spała. Najgorsze jest to, że był taki moment w moim życiu, że przestałam panować nad żalem i bólem. W mojej głowie nie panowałam nad cierpieniem, nienawiścią, wychodził ze mnie potwór. Potrzebowałam tych tabletek.
    Czy to co robiłam, miało jakiś punkt kulminacyjny? Czy to co robiłam, zaprowadziło mnie gdzieś, do jakiegoś punktu zwrotnego, w moim życiu? Bardzo bym chciała, ale pisząc tę historię, tak naprawdę wymieniłam kieliszki do wina, dostawcę diet pudełkowych, paru pracowników odeszło, kilku zwolniłam, wymieniłam bieżnię na nową, kupiłam nowe meble ogrodowe na taras. Ból, cierpienie, tęsknota i chęć walki o siebie, zamieniła się w ciszę, spokój i oczekiwanie na to, że kiedyś w tej ciemni, za tymi zamkniętymi drzwiami, coś się zmieni.
    Niektórzy mówią o terapii, a są i tacy, co krzyczą o oddziale zamkniętym. Nieważne, mogą krzyczeć, co chcą, ja wiem jedno. To ja rządzę i sobą, i nimi, bo wiecie co zmienia ludzi, którzy nas otaczają? Prosta odpowiedź: karty kredytowe, które udostępnione, potrafią zdziałać cuda. Mam płatnych przyjaciół, znajomych, nawet koleżanki są tylko po to, żeby skorzystać. Opłaciłam sobie całe życie. Miłości tylko nie opłaciłam.
    Mam wrażenie, że za miłość zapłaciłabym największą sumę, a jako dobra pani prezes, wiem jak chronić interesy. Nie zmienia się nic, poza porami roku, miesiącami, latami, kreacjami na sylwestra. Monotonia zabija, ale w moim przypadku tak chyba łatwiej. Ból, jakiego doświadczam każdego dnia, ten wewnętrzny, ucichł. Zastanawiacie się, o co mi tak naprawdę chodzi, bo mam pieniądze, mogłabym zrobić tak wiele dla siebie, a nie robię nic? Nie wiem ani o co mi chodzi, ani czego chcę.
    Gdybym mogła sobie kupić szczęście w życiu, które w moim przypadku oznacza ciszę w głowie, oddałabym sporą ilość moich pieniędzy, chociaż z drugiej strony, może taki materialista jak ja w pewnym momencie zacząłby żałować. Tak czy tak, przegrałam mimo tego, że dla wielu gra się nie skończyła, a dla innych wygrałam los na loterii już dawno, tylko nikt mi nie powiedział, że ta loteria jest taka zdradliwa. Nieważne co wylosuję, każdy wybór ma drugie dno, na które ja nie byłam gotowa nawet, gdy byłam w punkcie zero.

    Paulina Oleśkiewicz — kobieta nieszablonowa, szukająca swojej drogi i samej siebie. Zakładała firmy i je traciła, otarła się o wojsko, pracowała na budowie, cały czas największą przyjemność sprawiało jej słuchanie ludzi. I tak dotarła do miejsca, w którym jest teraz — realizuje się w life coachingu, ale nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Z powodzeniem pisze i nadal szuka. Przedstawione historie są historiami ludzi, z którymi w swojej pracy i życiu się spotkała.

    Więcej o psychologii znajdziesz tutaj.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!

    Akceptuję Politykę prywatności / RODO i Regulamin serwisu

    Proszę podać swoje imię tutaj



    Inne w kategorii

    PARTNERZY