Podczas pobytu w Maroko nie mogłam sobie odmówić wizyty w tradycyjnym hammamie. Hammam w języku arabskim pochodzi od słowa oznaczającego ciepłą wodę. To publiczna łaźnia, w której możemy poddać się zabiegom oczyszczania ciała. Marokańczycy korzystają regularnie z hammamu, kobiety i mężczyźni, bywają tam zwykle raz w tygodniu. Często prócz kąpieli czy masażu, spędzają tam czas na towarzyskich pogawędkach. Niestety ze względu na brak znajomości języka arabskiego nie mogłam w nich wziąć udziału, nie mogłam nawet „podsłuchać” o czym rozmawiają. Wykorzystałam ten czas na bycie „tu i teraz”, co sprawiło mi jeszcze większą frajdę.
Podczas mojego 10-dniowego pobytu, skorzystałam z hammamu dwa razy. Raz wybrałam się do miejsca w medinie w Essaouirze, które na szyldzie miało napis „Berberyjski masaż”. W jednej z uliczek mediny, mały szyld wskazywał wejście do budynku. Na pierwszym piętrze znajdowała się łaźnia. Przygotowana bardziej pod turystów, było w niej kilka pokoi, w których można było skorzystać z zabiegu indywidualnie.
Weszłam tam, by sprawdzić, czy trzeba się umówić i jak wygląda to miejsce. Wychodziła akurat grupa około 10 osób turystów z Niemiec. Wszyscy zrelaksowani, z wypiekami na twarzy.
Miła pani zagadnęła mnie, czy chcę skorzystać z zabiegów, podała mi „menu” salonu. Nie miałam ze sobą ani klapek, ani ręcznika. Powiedziała, że wszystko jest na miejscu i nie muszę się o nic martwić. Postanowiłam zostać. Z długiej listy ofertowej wybrałam najprostszy zabieg.
Dostałam kluczyk do szafki, w której miałam zostawić rzeczy osobiste. Na ławce leżały przygotowane szlafroki, ręczniki, pod ławką klapki. Przebrałam się i przeszłam do pomieszczenia, w którym miał odbyć się rytuał pielęgnacyjny.
Pokój w kamiennych kaflach, od podłogi do sufitu. Wzdłuż dwóch ścian ławki-łóżka, na jednej z nich przysiadłam, czekając co dalej. W rogu pomiędzy ławkami wykafelkowane ujęcie wody. Przy nim plastikowe nabieraki do wody. Było tam ciepło i wilgotno, jak w saunie parowej. Kobieta, która miała się mną zająć, wskazała mi ławkę. Usiadłam. Ona nie mówiła ani słowa po angielsku czy francusku, ja nie mówię po arabsku. Postanowiłam poddać się całkowicie temu, co będzie się działo.
Chlust! Kubeł wody, ale ciepłej, nawet bardzo ciepłej. Chlust! Drugi raz. I kolejny. Kobieta obmywała mnie w ten sposób. Następnie namydliła mnie dokładnie używając czarnego mydła (savon noir). To mydło jest robione z czarnych oliwek i oleju oliwnego, ma konsystencję gęstego żelu, który w kontakcie z wodą intensywnie się pieni. To był bardzo przyjemny delikatny masaż ciała. Leżałam na brzuchu, potem na plecach, a ona delikatnie mnie masowała i namydlała. Po, chwila odpoczynku.
Kolejny etap rytuału to użycie rękawicy Kessa, o chropowatej, ziarnistej strukturze. Masaż wykonany za pomocą tej rękawicy ma same superlatywy: złuszcza naskórek, wygładza ciało, pobudza krążenie. Oj tak. Czułam, że to wszystko się dzieje przy każdym pociągnięciu rękawicą po moim ciele. Kobieta pewną ręką wykonywała masaż. Nie było to nieprzyjemne, ale chropowatość rękawicy mocno czuć podczas tego zabiegu. Plecy, brzuch, ramiona, łokcie, pięty i palce, szyja, wszystko zostało dokładnie wyszorowane. Jedynie twarzy dotykała delikatniej.
Po chwili relaksu, kobieta ponownie mnie namydliła. Jakby chciała, by moje ciało zapomniało o ostrej rękawicy, a zapamiętało delikatny dotyk. Umyła mi włosy, wykonując masaż głowy.
Chlust! I jeszcze raz, i jeszcze raz. Bardzo dokładnie mnie spłukała używając nabieraka. Podała mi szlafrok. Koniec. W holu czekała mnie szklaneczka herbaty z werbeny z miętą. W głowie mi szumiało, miałam wrażenie, że nie tylko moje ciało jest czyste, ale i głowa.
Za drugim razem byłam w łaźni publicznej, gdzie mamy oddzielne wejście dla kobiet i mężczyzn, ale dalej jest już jedno pomieszczenie. Nie ma wydzielonych pokoików. Większość kobiet przychodzi tam na rytuał, który sama sobie wykonuje, sama się mydli i masuje rękawicą. Często kobiety masują sobie nawzajem plecy. Już przy wejściu zaczepiała mnie jedna z pań z obsługi: „Massage?”. Kiwnęłam głową. Troszkę już wiedziałam, czego mogę się spodziewać po wizycie w poprzednim miejscu, chciałam doświadczyć tego ponownie.
Zdjęłam ubranie, schowałam je do worka i oddałam w szatki kobiecie za ladą. Nie wydała mi żadnego numerka, ona wiedziała, która torba jest czyja. Miałam na sobie majtki i klapki, owinięta ręcznikiem weszłam do łaźni trzymając w ręku rękawicę, zakupioną poprzedniego dnia na targu. „Moja” opiekunka wskazała mi miejsce na podłodze, które chwilę wcześniej dla mnie przygotowała. Była to kolorowa cerata w kształcie prostokąta ułożona na podłodze. Ściągnęła ze mnie ręcznik i odwiesiła go na haku na ścianie, wisiały tam ręczniki innych kobiet. Usiadłam i obserwowałam. Ona przyciągała kolejne wiadra z ciepłą wodą, przyniosła mały taborecik i czerpak.
– Savon? – zapytała
– Nie mam – odpowiedziałam po polsku, a może bardziej językiem migowym, wzruszając ramionami i otwierając bezradnie dłonie.
Faktycznie, pamiętałam, że idąc do łaźni publicznej trzeba mieć swój ręcznik, klapki, rękawicę, Zapomniałam o mydle i szamponie. Kobieta machnęła ręką, wyszła z łaźni energicznym krokiem. Po chwili wróciła z saszetką czarnego mydła i butelką szamponu. Teraz miała już wszystko, mogła zaczynać. Chlust!
Dalej rytuał przebiegał bardzo podobnie. Ta kobieta miała bardziej zdecydowane ruchy, ja się im poddawałam. Jeździłam namydlona po ceracie, plecy, brzuch, prawy bok, lewy bok. Namydlanie, masowanie przy pomocy rękawicy, delikatny masaż na koniec.
Po takim zabiegu skóra jest jedwabista, idealnie gładka. Głowa spokojna, wyciszona. Nie dziwię się, że Marokańczycy korzystają z łaźni przynajmniej raz w tygodniu. Łazienki z prysznicem mają już w swoich domach. Ale hammam to zupełnie coś innego, czyści ciało i duszę.
Polecam spróbować.


