Więcej...

    Grudniowa cisza

    W domu było ciemno, unosił się zapach pieczonego ciasta. Cisza, która panowała w domu, z jednej strony była ukojeniem po ciężkim roku, z drugiej strony była zaskoczeniem. Nie pamiętam, żeby w moim życiu kiedykolwiek było tak cicho jak teraz. Miałam wielkie plany i marzenia, cóż ten rok wiele zmienił. Moja historia, nie wiem, czy jest zaskakująca, ale miejsce, w którym się znalazłam jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Przede wszystkim dlatego, że nie próbowałam tutaj dojść, życie mnie przywiodło. Kiedy obudziłam się i zrozumiałam gdzie jestem, było już za późno.

    Nigdy w moim życiu nie brałam pod uwagę tego, że jedenaście miesięcy może wywrócić życie człowieka do góry nogami. Nie mam 20 lat, w tym roku świętowałam pięćdziesiąte urodziny i w najśmielszych snach nie wyobrażałam sobie, że pierwszy raz po 50 latach będę przygotowywać się do samotnych świąt, bo nigdy samotna nie byłam, przynajmniej tak mi się wydawało.

    Mam czworo dzieci, każde z nich ma już własną rodzinę. Jeszcze rok temu na święta miałam też męża i jakby nic nie wskazywało na to, co wydarzyło się w styczniu tego roku. Kiedy wróciliśmy z nart, po zimowym urlopie, mój mąż oświadczył, że ma dość, że jest zmęczony, że nie ma siły tkwić w związku, który nie daje mu już nic. Powiedział, że myślał, że jesteśmy przyjaciółmi, kochankami, że jakby życie zaczyna się po pięćdziesiątce i całą resztę tych bzdur.

    Byłam w szoku. Pamiętam ten dzień. Siedziałam na kanapie, patrzyłam w jeden punkt na ścianie. On mówił dużo, on mówił, to fakt, ja zapamiętałam tylko te wyrywkowe fakty. Kiedy się pakował, nie robiłam nic. Dalej siedziałam w tym samym miejscu, patrzyłam w punkt, pamiętam tylko kiedy wychodził. Spojrzał na mnie i ze smutnym głosem powiedział: Przepraszam.

    W sumie nie wiedziałam za co mnie przeprasza, bo jakby nie docierało do mnie to, co się dzieje. Spuściłam wzrok i odwróciłam się. Poszłam w stronę kuchni, w kuchni okno wychodziło na podjazd przed domem. Widziałam jak odjeżdża. Wierzcie mi, albo nie, miałam w głowie pustkę. Usiadłam przy stole i nawet nie pamiętam ile godzin siedziałam bez ruchu. Dzieci przyjechały dość szybko, bo podobno były w takim samym szoku jak ja i martwiły się o mnie, a ja nie mówiłam nic. Nawet nie wiem jak długo nie mówiłam, czy to był tydzień czy miesiąc.

    Pamiętam, że po kilku tygodniach była sprawa rozwodowa. Na wszystko się zgodziłam, o nic nie walczyłam. Wróciłam do tego domu, który budowaliśmy razem przez 30 lat i nie zauważyłam, żeby coś się zmieniło. To było straszne, przez 30 lat nie zauważyłam, że jest w moim życiu i nie zauważyłam, że go nie ma. Byłam w szoku, ale nic się nie zmieniło, oprócz tego, że zniknęła z łazienki jego szczoteczka, w sypialni miałam w końcu łóżko dla siebie i nie było auta w garażu.

    Skończył się rok szkolny i moje dzieci postanowiły zafundować mi wakacje z wnukami. Nie wiem czy dlatego, że stwierdzili, że będę czuła się samotna, czy sami chcieli jechać na wakacje, a nianie były zbyt drogie. To nie jest tak, że ja nie kocham moich wnuków. To nie jest tak, że ja nie chcę spędzać z nimi czasu. Chcę, albo chciałam, tylko nie byłam w stanie tego robić właśnie wtedy. Chciałam czegoś innego od życia, skoro dostałam drugą szansę. Po 2 tygodniach porozwoziłam moje wnuki do rodziców. Spotkałam się z ogromną krytyką i wzrokiem nienawiści moich synowych, ale wychodząc czułam, że to tak właśnie ma być.
    Wróciłam do domu, poczułam, że chcę wyjechać. Poczułam, że chce zmienić otoczenie. Spakowałam walizki, znalazłam wycieczkę i wyjechałam. Nie było mnie prawie 4 tygodnie. Kiedy wróciłam, moje dzieci były wściekłe, mój były mąż, to w sumie już w styczniu zapomniał, że w ogóle istnieję. Moi znajomi twierdzili, że poprzestawiało mi się w głowie, a mnie było wszystko jedno.

    Nadeszła jesień, kiedy liście zaczęły spadać i zrobiło się naprawdę chłodno, wychodzenie z domu nie było już tak przyjemne, opalenizna z wakacji zaczęła schodzić, a wokół mnie narastała atmosfera smutku i przygnębienia. Zazwyczaj w okolicach 1 listopada nie było mi do śmiechu. W tym roku zdałam sobie sprawę, że 1 listopada to nie tylko data, kiedy będę musiała pójść na groby, szczególnie moich rodziców i brata, pogodzić się po raz kolejny z tym, że ich nie ma. To będzie to też data, kiedy będę musiała zmusić siebie do uśmiechów do sąsiadów, dalekiej rodziny, a może nawet będzie ktoś chciał przyjechać na kawę, ciasto, obiad. Taki standard w moim wykonaniu. W tym roku nie godziłam się na to, nie poszłam 1 listopada na groby.

    Moje dzieci szturmem obległy mój dom, zastanawiając się co się dzieje z mamusią, skoro nie wychodzi, nie uśmiecha się, jeździ po świecie, nie chce zajmować się wnukami, milczy, ale ja nawet nie wiem, czy chciałam się tłumaczyć. W sumie z czego miałam się tłumaczyć. Kazałam im wszystkim wyjść i przestać zawracać mi głowę. Nie było mi smutno, kiedy to mówiłam.

    Czułam, że jest tak wiele, co chciałam im powiedzieć. Chciałam, żeby w końcu wiedzieli, że potrzebuje czasu dla siebie, że chcę zmiany, chcę zrozumienia, chcę wsparcia, a nie chcę słyszeć, co muszę, a czego nie powinnam, co wypada, a co nie. Zabrakło mi odwagi i wtedy, i do końca listopada, raczej nie miałam zbyt wielu okazji do tego, żeby się przemóc.
    Moje dzieci dzwoniły, znajomi pytali, ale nie bardzo mieli, ani czas, ani ochotę na to, żeby poświęcić mi trochę więcej uwagi i zapytać, co tak naprawdę u mnie się dzieje. Chcieli usłyszeć, że u mnie wszystko w porządku, więc usłyszeli. Nie wiem, co miałabym jeszcze im powiedzieć, nie chcieli słuchać.

    1 grudzień, cholera zaczęły się przygotowania do świąt, których nie chciałam. Zaczęły się przygotowania do nowego roku, którego nie chciałam, ale postanowiłam, że nie spędzę tych świąt, tak jak co roku, urobiona po pachy, wkurzona, zmęczona. Usiadłam i napisałam do wszystkich moich dzieci, że w tym roku świąt nie ma, że spędzam je po swojemu, że nie chcę współczucia, wsparcia na ich warunkach, czy co oni tam chcą mi dawać, bo ja po prostu nie jestem gotowa. Nikt nie pyta mnie, jak chce być wspierana, bo nikogo nie interesuje, co czuje, przecież ma być dobrze. Dlatego jest dobrze.

    Grudniowa cisza jest świętym spokojem. Mimo, że może przerazić, poczułam się szczęśliwa. Ta zmiana jest zakończeniem, ja naprawdę, nie myślałam, że ona będzie taka szybka. Tak, dla mnie ona jest szybka, 11,5 miesiąca to bardzo krótko. Szczególnie dla kogoś, kto większość swojego życia już przeżył. Czas do świąt, to nie jest czas na to, aby zaorać siebie, wymagać, biegać. Ja już przeżyłam ten cyrk 30 razy. Byłam już wrakiem nerwowym w święta, byłam zmęczona, sfrustrowana i nieszczęśliwa. Teraz sama jestem w stanie odkryć, czego od życia chcę. Mój były mąż miał rację, życie zaczyna się po pięćdziesiątce, bo właśnie wtedy zaczyna się na własnych warunkach żyć. Życzę wam tego, aby ten grudzień, te święta, nie były jak zawsze w biegu. Zatrzymajcie się i pomyślcie, jakie własne warunki chcecie postawić, by być naprawdę szczęśliwym, przed, w trakcie i po świętach.

    Paulina Oleśkiewicz — kobieta nieszablonowa, szukająca swojej drogi i samej siebie. Zakładała firmy i je traciła, otarła się o wojsko, pracowała na budowie, cały czas największą przyjemność sprawiało jej słuchanie ludzi. I tak dotarła do miejsca, w którym jest teraz — realizuje się w life coachingu, ale nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Z powodzeniem pisze i nadal szuka. Przedstawione historie są historiami ludzi, z którymi w swojej pracy i życiu się spotkała.

    Więcej o psychologii znajdziecie tutaj.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!

    Akceptuję Politykę prywatności / RODO i Regulamin serwisu

    Proszę podać swoje imię tutaj



    Inne w kategorii

    PARTNERZY