Więcej...

    „W Sudanie dotknęłam wszystkich moich granic wytrzymałości”. Polska pielęgniarka o wyjazdach na misje medyczne

    Jako dziecko uważała się za nieśmiałą, ale chciała być aktorką. Na pielęgniarstwo trafiła trochę przypadkiem. Obecnie, dzięki niemu częstochowianka Monika Piątczak podróżuje po świecie. W ramach współpracy z Polskim Centrum Pomocy Międzynarodowej, w najbiedniejszych krajach globu szkoli personel medyczny. Od 2011 roku jeździ m.in do Afryki, z którą nie może się pożegnać. Była w Etiopii, Ugandzie, Kenii a także w Sudanie Południowym. Te wyjazdy są jak narkotyk – uzależniają i wyczerpują. Dlaczego wciąż ma siłę i chęci na te misje?

    Monika Piątczak: Na pielęgniarstwo trafiłam trochę przypadkiem. W sumie nigdy nie marzyłam, żeby pracować w tym zawodzie. Jestem z Częstochowy, ale złożyłam dokumenty na studia w Krakowie na „resocjalizację”. Takie miałam wtedy widzimisię. Rodziców nie było stać wtedy na mój wyjazd na studia do innego miasta. W związku z tym, w ostatnim dniu rekrutacji dostałam się na „pielęgniarstwo” w Częstochowie. Życie pokazało, że to był strzał w dziesiątkę. Jako dziecko myślałam, że będę aktorką, chociaż byłam bardzo nieśmiałym, a jednocześnie buntowniczym dzieckiem. Pewnie wymyśliłam sobie to aktorstwo, żeby dotknąć pewnej granicy siebie… Nigdy nie chciałam brać udziału w jakichś przedstawieniach, spektaklach. Wstydziłam się występować przed publicznością. Pewnego dnia chyba wymyśliłam sobie, że chcę to przełamać.
    Katarzyna Hadała: Zanim tę ideę wyjazdów na misje medyczne wdrożyłaś w życie, była proza życia w polskich szpitalach.
    Która trwa do dziś. Obecnie jestem zatrudniona w Śląskim Centrum Chorób Serca – najpierw byłam na oddziale transplantologii, a potem, gdy przyszła epidemia Covid, trafiłam na oddział zakaźny. Miałam być tam tylko chwilę, ale ta chwila trwała prawie 3 lata. W związku z tym, kiedy skończyła się epidemia w naszym Centrum utworzono Izbę Przyjęć, gdzie pracuję od roku. Pracuję też na Izbie Przyjęć w zabrzańskim Szpitalu Klinicznym.
    Potem była Gruzja, Sudan, Etiopia, Uganda, Kenia…. Jak zaczęły się te twoje wyjazdy z fundacją?
    Gdy „wskoczyłam” w tę medyczną profesję to coraz bardziej interesowały mnie misje medyczne do krajów Globalnego Południa, gdzie życie jest o wiele trudniejsze niż w Polsce. Początkowo coś o tym usłyszałam, coś przeczytałam, ale to było schowane w mojej szufladzie z marzeniami. W najmniej spodziewanym momencie zdarzyła się okazja, dostałam taki „pstryczek”. W 2011 roku jakiś znajomy znajomego nie mógł jechać na misję medyczną do Gruzji i tydzień przed terminem wylotu rozpaczliwie szukał zastępstwa. Ja wtedy byłam już zaangażowana w prowadzenie szkoleń dla medyków, szłam w kierunku specjalizacji z pielęgniarstwa ratunkowego i pokrętną drogą taka informacja – o potrzebie wyjazdu medycznego do Gruzji – dotarła do mnie i mojego ówczesnego partnera. Zdecydowaliśmy się na wyjazd.

    „Taki wyjazd to robota, którą trzeba wykonać”. Gruziński debiut
    Szybka decyzja i w dodatku twój debiut wyjazdowy.
    Tak. W gruzińskich Achalciche i Ozurgeti przeprowadzaliśmy szkolenia dla medyków ze szpitali i pogotowia ratunkowego. Dostarczaliśmy też sprzęt – m.in. defibrylatory i laryngoskopy do biednych rejonów Gruzji i uczyliśmy ich zaawansowanych czynności ratunkowych z wykorzystaniem tych urządzeń. Tamtejsi medycy w ambulansach mieli tylko taką jakby poduszkę z tlenem, kilka bandaży i leków. Mimo, że umieli posługiwać się przykładowo defibrylatorem (uczyli się tego na studiach) to tam, gdzie pracowali takich urządzeń nie było, a skoro nie mogli ich używać to te umiejętności manualne zanikają. Dlatego my robiliśmy im taką „przypominajkę” z wykorzystaniem profesjonalnego sprzętu. Byłam tam około trzech tygodni. Potem znowu tam wróciłam. Niewątpliwie wyjazd do Gruzji zaszczepił we mnie chęć do takich wyjazdów. Wracając do kraju, gdy wsiadałam do samolotu popłakałam się z emocji. Uświadomiłam sobie, że to jest właśnie to, co chcę robić.
    Dziś dużo ludzi chce wyjeżdżać na takie misje i myślą, że to będzie przygoda.
    Wychodząc tylko z takiego założenia bardzo szybko rezygnują, bo taki wyjazd to robota, którą trzeba wykonać i jeśli nie chcesz poprzestać na takiej jednej „przygodzie” to musisz wypracować sobie umiejętność dostosowywania się do warunków, otoczenia, terenu w pracy. Jeden mój wyjazd nie zmieni losów ludzi. Ja na misję nie jadę po to, aby „zbawiać świat” tylko, aby w skali problemu: deficytu sprzętu i umiejętności medyków zrobić jedną małą rzecz – choćby wyszkolić tych ludzi, co pomoże im pójść o jeden krok dalej.
    Ale o to nie było łatwo.
    Bywało różnie, ale ci ludzie są – skorzy do nauki, głodni wiedzy, a jednocześnie serdeczni, wdzięczni. Gruzini spędzali z nami czas wolny, zapraszali do swoich domów. To mnie napędzało. W tej Gruzji to pierwszy raz doświadczyłam takiej prawdziwej integracji z inną kulturą. Uświadomiłam sobie jak wiele chciałabym z siebie tym życzliwym ludziom ofiarować. To wzbudziło we mnie taką chęć rozwoju i szerszego spojrzenia na moją profesję.
    To chyba właśnie kwintesencja pielęgniarstwa.
    Wyjeżdżając na pierwszą misję nie nastawiałam się na cokolwiek. W samolocie w drodze do Gruzji, zdziwiona samą sobą myślałam: jak to możliwe: ja, taki nieśmiałek tam jadę?! Przecież tam będą m.in. obcojęzyczni, nieanglojęzyczni lekarze, których trzeba będzie uczyć. Ale jazz! W co to ja się wpakowałam! Na miejscu oczywiście był plan szkoleniowy, ale praktyka pokazała, że tam trzeba być bardzo otwartym na modyfikacje, które wynikały z tego co zastaliśmy na miejscu.
    Sudan Południowy. „To taka «mocna» Afryka”
    Ile było tych twoich misji od 2011 roku? Czy będąc nimi tak zafascynowaną to jeszcze się je zlicza? Słuchając cię mam wrażenie, że esencją twoich wyjazdów nie jest jednak ich liczba…
    Na początku liczyłam, a teraz to już robię tylko taką roczną check-listę. Dwa razy byłam w Gruzji, raz w Sudanie Południowym, dwa razy w Kenii, raz w Etiopii, Ugandzie i na Madagaskarze. Tylko w jednym roku nie wyjechałam ze względu na bycie mamą i wynikające z tego obowiązki rodzinne. Licząc od początku, to co roku, przynajmniej raz w roku, jechałam na jedną misję. Paradoksalnie podczas epidemii Covid wyjeżdżałam częściej. Większość to głównie misje szkoleniowe, ale na te covidowe, na przykład na Madagaskarze, to jechałam głównie do pracy w szpitalach.
    Po Gruzji pojechałaś do Sudanu Południowego. Odważnie.
    Tak, na pięć tygodni. Byłam tam w lecie 2013 roku. To był skok na głęboką wodę, taka „mocna” Afryka, która może mnie zweryfikować – tak mi powiedziano w fundacji, gdy składano mi tę propozycję. Od razu wiedziałam, że chcę tam pojechać.
    W corocznym rankingu „Global Peace Index” z czerwca 2023 mierzącym poziom stanu pokoju w ponad 160 państwach świata, Sudan Południowy uplasował się na samym końcu zestawienia – obok Afganistanu, Jemenu czy Syrii. Raport powstaje w oparciu o wskaźniki takie jak poziom bezpieczeństwa i ochrony społeczeństwa, zasięg konfliktu krajowego lub międzynarodowego oraz stopień militaryzacji. Krótko mówiąc to niebezpieczne państwo, a ty wybrałaś ten kraj na swoją drugą misję medyczną.
    Sudan Południowy był dla mnie naprawdę trudną misją. Mimo sumiennego przygotowania do wyprawy potrafił zaskoczyć. Tworzyliśmy tam taki zespół zarzadzania kryzysowego, medyczno-strażacki. Szkoliliśmy z udzielania pomocy medycznej osobom poszkodowanym oraz ewakuacji na tzw. szybko płynących wodach, ponieważ mieszkańcy w sezonie deszczowym mieli tam powodzie. Obok płynęła rzeka Lol. Normalnie była niewielkim strumyczkiem. Kiedy Lol płynął własnym nurtem, w porach suchych mieszkańcy przenosili się blisko rzeki. Gdy przychodziły opady zamieniała się w rwącą rzekę, która wylewała i podtapiała wioski, a mieszkańcy często nie nadążali z ucieczką i ewakuacją dobytku. W Sudanie nie całkiem wiedziano jak sprawnie i skutecznie przeprowadzić ewakuację ludności. Stąd pomocna była nasza obecność. Odnośnie ochrony społeczeństwa, w Dżubie na lotnisku nie wiedzieliśmy dlaczego zabrali nam drukarkę. Powodem była obawa, że możemy drukować pieniądze. Do samolotu nie mogłam wejść ani z bandażem ani z plastrem, bo upatrywano w tym coś, czym mogę zaatakować pilota. Poza tym Sudańczycy na co dzień chodzą z bronią. Na początku czułam dyskomfort z tego powodu, ale potem uświadomiłam sobie, że to jest scheda po latach wojny i dla nich to takie urządzenie jak dla nas telefon komórkowy. Niestety nadal mają mocno osadzone przyzwyczajenia wojenne… Nie mają większych oporów, żeby kogoś zabić – czy to w obronie własnej czy też z miliona innych, nieznanych nam powodów. Pistolet w kieszeni Sudańczyka był normą. Faktem jest, że mieliśmy tam drobny konflikt z właścicielem pierwszego domu, w którym mieszkaliśmy i z tego powodu były pewne obawy – zastanawialiśmy się jak ten człowiek postąpi, jak się zachowa, jaka będzie jego reakcja. Jednak wszystko dobrze się skończyło.
    Wymagający w tym kraju, zwłaszcza dla Europejczyka, białego człowieka jest także klimat. Na skrajne ubóstwo też zapewne dużo się napatrzyłaś?
    Klimat był na sawannie. Zmęczenie dopadało nas bardzo szybko z uwagi na upał – codziennie w granicach 30 – 36 stopni. To był lipiec i sierpień. Pora deszczowa i czas powodzi. Wiedziałam, że tam będzie gorąco, ale nie sądziłam, że będziemy mieć limity wody, że będę musiała liczyć, na ile wystarczy nam prądu, bo zasilanie agregatu prądotwórczego mieliśmy na ropę naftową, za którą musieliśmy słono płacić, ponieważ dla białych kosztowała krocie. Skrupulatnie liczyliśmy, ile zużyjemy na naładowanie laptopa czy czołówki. W Sudanie non stop byliśmy spoceni, brudni, wszędzie był pył. Wodę mieliśmy od czasu do czasu – przez minutę mogliśmy wziąć prysznic, który na krótko przynosił ulgę w tamtejszym klimacie. Pod tym względem cudowny był tam deszcz – jak już padało, to jakby wiadrami ktoś non stop lał wodę z nieba. Wtedy brałaś mydło do ręki i porządny prysznic na podwórku. Niezapomniane były też olbrzymie owady. Nigdy wcześniej takich nie widziałam! Wtedy mieszkaliśmy na granicy Sudanu Południowego z Północnym, w niewielkiej wiosce Awail stan Bahr el Ghazal w murowanym domu, po jakimś wojskowym. A jak wyłączano prąd – to nie miejscowo, tylko mrok zapadał w całej wiosce. To była ciemność wszechobecna, bez punktów odniesienia. Nigdy wcześniej nie przebywałam w takiej ciemności. I te miliardy gwiazd na niebie – nieporównywalne do jakiegokolwiek miejsca w Europie.
    Sudańska kuchnia też potrafiła zaskoczyć?
    Oj, tak! Na co dzień jedliśmy jakiś miejscowy ryż z jakąś trawą lub warzywami. Mięso było rzadkością, luksusem, na który niewielu mogło sobie pozwolić. Staraliśmy się je jeść raz w tygodniu, w niedzielę. Wtedy na targowym straganie sprzedawali takie malutkie kąski mięsa, które piekli na szprychach od koła rowerowego. Te smakowały niesamowicie. W Afryce użytkuje się wszystko do ostatniej chwili. Te szprychy od roweru potem służyły jako szpikulec na grilla, który był zrobiony z jakiejś starej, metalowej beczki. Jednak kiedyś wynajęliśmy taką miejscową kucharkę, która miała nam ugotować obiad z wołowiną. Nie przewidzieliśmy, że oni przyrządzają mięso razem z kośćmi. Tłukli mięso razem z kośćmi. Podczas spożywania posiłku ich resztki dosłownie stawały nam w gardle. Ale ta Mery tak bardzo się starała, żebyśmy byli zadowoleni z jej potrawy… Przecież nie mogliśmy jej powiedzieć, że nam nie smakuje. Tyle, że chodziliśmy głodni po tej „wymarzonej” wołowinie.
    A Sudańczycy się śmiali, cieszyli, byli uradowani…
    Długo nie mogłam tego zrozumieć tego ich optymizmu, notorycznego śmiechu z byle powodu. Gdy im coś tłumaczyłam w ramach szkolenia – to te wysokie, czarne chłopy chichrali się jak dzieci, a ja się dziwiłam co ich tak śmieszy. Dopiero później dowiedziałam się i zrozumiałam. Ponieważ u nich prawie pół wieku trwała wojna, to gdy państwo stało się niepodległe ludzie nabrali takiej radości życia, że mimo niedostatku śmiali się przy każdej okazji, ze zdwojoną siłą. Każdy drobny żart, psikus wywoływał u nich ogrom radości, salwy śmiechu. Byli przeszczęśliwi, że mogą się uczyć, że pani z wdzięczności sprzedała im herbatkę z hibiskusa za pół ceny, gdy powiedziano jej, że my pod tymi drzewami mango uczymy udzielać pomocy potrzebującym – w tym jej i jej rodzinie, jeśli kiedykolwiek będą tego potrzebowali.
    Jak z nimi się porozumiewałaś? To interesujące tym bardziej, że przecież miałaś im wykładać specjalistyczną wiedzę, szkolić w zakresie medycyny…
    Teraz powinnam roześmiać się tak jak oni. Rzeczywiście nie było to łatwe, ponieważ Sudańczycy porozumiewali się w języku dinka. Co prawda mieliśmy tłumacza w każdej grupie, ale… Czasem udało się, że przetłumaczył im po angielsku dobrze nasze słowa, ale częściej znał zaledwie kilkanaście wyrazów po angielsku, więc nasze dogadanie się ze szkolonymi to naprawdę był wyczyn. Musiałam używać jak najmniej słów, najprostszych, a skupić się na umiejętnościach praktycznych. Sudańczycy byli doskonałymi obserwatorami i bardzo precyzyjnie odtwarzali prezentowane im przez nas czynności medyczne.

    Granice wytrzymałości kontra afrykańska perspektywa

    Skrajny klimat i warunki bytowe, wszechobecna bieda. Czy taka codzienność – nawet przy najlepszych chęciach i tonach optymizmu nie bywała frustrująca?
    Musze przyznać, że to właśnie w Sudanie dotknęłam wszystkich moich granic wytrzymałości. W trzecim tygodniu miałam kryzys. Spakowałam się i oświadczyłam, że chcę wracać. Byłam psychicznie i fizycznie zmęczona. Drażniło mnie wszystko – nawet tak drobne, a jednak fundamentalne rzeczy jak brak toalety. Wtedy przenieśliśmy się z jednego budynku do drugiego, gdzie miała być toaleta – czyli łazienka w europejskim mniemaniu. A tam stała muszla i tyle. Miejscowi nie rozumieli naszych obiekcji. Wciąż nie było prądu, ani wody. W końcu przynieśli nam tę wodę w jakichś baniakach i postawili na podwórku, aby korzystać. Rosła we mnie frustracja. Dodatkowo ciągle to mdłe, monotonne jedzenie. Te udręki dały mi popalić. Dodatkowo irytował mnie ten ich śmiech. Tuż przed dotarciem do Aweil miałam wypadek na motocyklu. Zraniłam się w nogę, a ból mocno doskwierał mi podczas prowadzenia szkoleń. To przelało czarę goryczy.
    Jednak wtedy nie wyjechałaś jeszcze z Sudanu? Był lekcją wiedzy czy pokory?
    Jasne, że nie! Pomogła mi rozmowa z koordynatorem i to tak skutecznie, że wracając do Polski płakałam powtarzając, że nie chce stamtąd wyjeżdżać. To była dla mnie dobra lekcja nauki o Afryce, o sobie samej, ograniczeniach i przyzwyczajeniach. W końcu powiedziałam sobie: „Jeśli chcesz coś dla nich zrobić, bądź tu i teraz w tych realiach, albo się dostosujesz, albo inaczej to nie pójdzie”. Przekonałam samą siebie i pewnego dnia obudziłam się, wstałam i stwierdziłam, że już jest dobrze i zabieram się do pracy. Potem funkcjonowałam na zasadzie: „Jest mi gorąco? No jest i już. Nie mogę sobie teraz umyć rąk normalnie pod wodą, mam swoją chusteczkę nawilżającą. No i dobra, fajnie, że ją mam. Ciągle jem ten ryż. No i dobrze, dostarczam sobie białka”. Potem nawet zaczęłam biegać sobie trochę przed świtem, po chłodzie, żeby zlikwidować napięcia mięśni. Zaprzyjaźniłam się z lokalnymi dziećmi, które cyklicznie widząc mnie o tej samej porze ustawiały się w rzędzie na trasie mojego biegu, aby „przybić piątkę” lub podać mi kubek z wodą do picia. Wtedy już nie zastanawiałam się, skąd pochodzi ten kubek, ile osób z niego piło, czy jest czysty czy nie. Wyszłam ze swojej strefy komfortu i spojrzałam na ten świat z afrykańskiej perspektywy.
    Niczym filmowa Karen Blixen z „Pożegnania z Afryką”…
    O tak! Kiedy jestem w Polsce to tęsknię za Afryką, a jak jestem w Afryce to tęsknię tylko za moją rodziną. Gdy tam przyjeżdżam i łapię pierwszy oddech, w tym upale, tumanach kurzu, z wszechobecnym ubóstwem to czuję się szczęśliwa i na swoim miejscu. Wiesz, kiedyś w moim życiu bałam się samotności. Ale pewnego razu na misji w Kenii zostałam sama na projekcie. Po pracy wracałam do afrykańskiego domu – dużego i pustego, w którym byłam tylko ja. Wtedy uświadomiłam sobie, że tak sama jak tam nigdy wcześniej nie byłam. Na drugim końcu globu, bez rodziny, z zacinającym się Internetem i tej kenijskiej ciemności, z notorycznymi przerwami w dostawie prądu. Mimo tego, czułam się tam bezpiecznie i to bycie samemu nie jest takie straszne. Ostatnio nawet nasz szef zagaił do mnie, że może będzie znowu jakaś misja w Etiopii. Zareagowałam euforią, wybuchem radości. „Tak! Znowu chcę tam jechać!” – wykrzyknęłam. A wiesz, że w Etiopii to, w przeciwieństwie do Sudanu Południowego, mają bardzo pikantną kuchnię?
    Tam też przygotowywano ci jakieś miejscowe danie?
    Przetestowałam wtedy na swoim żołądku nie tylko ich potrawy, ale przede wszystkim chyba wszystkie przywiezione z Polski medykamenty zabezpieczające na wypadek na dolegliwości układu pokarmowego. Zmusiłam mój żołądek, żeby dostosował się do ich przysmaków. Robiłam to stopniowo i po jakimś czasie przyzwyczaił się do tamtejszej kuchni. Teraz tęsknię za ich kwaśnymi ingerami. To takie placki jak chapati z kiszonego lokalnego zboża z pikantną fasolą, które mało kto lubi, a za etiopską kawę z tamtejszego targu dam się pokroić. Na straganie, w jakieś budzie starsza pani miała małe ognisko. Najpierw prażyła tę kawę, potem mieliła w jakimś mosiądzu i gotowała z takim chabaziem – jakimś chwastem podobnym do naszej ruty zwyczajnej. Zamoczyła to kilka razy w naparze… Ta kawa miała nieziemski aromat. W tych misjach ja sobie wynajduję takie momenty, które wynagradzają mi całą resztę, wszystkie niegodności, a jednocześnie nadają sens mojej pracy tam.

    „Może nawet mam pół czarnego serca…” Afryka uzależnia

    Ponieważ stajesz się, w sensie niematerialnym, bogatszym o doświadczenia człowiekiem.
    Otworzyłam się na odmienność, różnice kulturowe i bytowe, które respektuję i szanuję. To zazwyczaj działało w obie strony. Odmienności kulturowe również dużo uczą nas samych, pokazują, co ważne w życiu. Przykładowo w Etiopii miałam szkolić „bohaterów” – strażaków, którym przyszło przyjąć tam mnie, kobietę, w dodatku białą, która jeszcze miała ich czegoś uczyć. Pewnie myślisz, że była blokada czy jakieś uprzedzenia? Początkowo była chwila konsternacji, ale potem z ogromną uwagą słuchali, a nawet zadawali pytania do tego, o czym im opowiadałam. Oni chcieli dokładnie wiedzieć, dlaczego wykonuje się pewne czynności tak, a nie inaczej, jakie są tego konsekwencje. Bardzo dbali o mnie. Na tej misji byłam jedyną kobietą. Czułam się zaopiekowana – jeśli chciałam gdzieś iść to zawsze, na wszelki wypadek z obstawą. Bardzo dużo rozmawialiśmy, ponieważ byli ciekawi mnie jako osoby z „dalekiego kraju”. Do dziś mam z nimi kontakt. Dziś gdy myślę o Etopii to czuję takie wewnętrzne ciepło.
    Przyczyniły się do tego te etiopskie dzieci?
    To taka mikro historia z 2018 roku. Podczas misji w Etopii, w Awasie, do parku Amora Gedel na nasze szkolenia przybiegały zawsze dzieciaki i obserwowały nasze działania. Nas również zainteresowała ich obecność. Wtedy dowiedziałam się, że etiopski system edukacji jest skomplikowany, a poziom niski. Klasy szkolne często liczą ponad 100 dzieci. Dzięki wsparciu tłumacza nawiązaliśmy współpracę z dyrektorem prywatnej szkoły i zainicjowaliśmy zbiórkę środków finansowych, dzięki czemu czworo z tych dzieci rozpoczęło naukę w dobrej szkole, co mam nadzieję pozwoli im wyrwać się z tej biedy.
    Na Madagaskarze i w Ugandzie byłaś podczas pandemii. Biorąc pod uwagę cel tego pobytu to chyba było jak wejście do paszczy lwa.
    Obiektywnie rzecz biorąc tak. Te misje covidowe w krajach afrykańskich były stresujące. Tam odmian tego wirusa było jeszcze więcej, a my jako ludzie z Europy dodatkowo mieliśmy inną florę bakteryjną co mogło spotęgować efekty zakażenia. Na Madagaskarze najpierw zamknęli nas na pięć dni w ramach kwarantanny w hotelu. Potem w Antananarywie w stolicy Madagaskaru tworzyliśmy szpital covidowy dla organizacji pozarządowych. Wtedy przebywaliśmy albo w szpitalu albo w miejscu zakwaterowania. Wszystko było pozamykane. Jeden raz, w drodze wyjątku otworzyli dla nas park botaniczny. Chodziliśmy tylko na targ, żeby kupić sobie coś do jedzenia. Bardzo nas pilnowano, żebyśmy się nie zakazili. Potem pomagaliśmy medykom dbać o zarażonych pacjentów jak w sposób profesjonalny, z zachowaniem wszelakich zasad epidemiologii tamtejszych warunkach. W Ugandzie byłam w 2021 roku. W Entebbe, w szpitalu internistyczno-położniczym wspieraliśmy ich w tworzeniu oddziału intensywnej terapii. Najbliższy szpital z OIOM-em znajdował się bardzo daleko. Poza tym tam był problem z transportem przez co wielu ludzi, którzy zachorowali umierało, bo nie mieli szans, aby na czas dotrzeć do najbliższej jednostki medycznej z zapleczem intensywnej terapii. Uganda okazała się bardzo otwartym państwem. Chociaż musieliśmy przełamywać pewne schematy działania na przykład u tamtejszych pielęgniarek. Poziom wiedzy lekarzy był wysoki, ale u pielęgniarek pokutowało przekonanie, że nie wypada szkolić się z lekarzami, a z drugiej strony pielęgniarka nie chciała słuchać szkoleniowca, bo ona słucha się tylko lekarza. To tak jak kiedyś u nas – stereotypowa hierarchizacja personelu medycznego. Przekonywałam je, że razem z lekarzami są zespołem i bez względu na wykonywane obowiązki – każdy musi wiedzieć jak obsługiwać pompę infuzyjną. Przełamali się.
    Twój tryb życia przypomina funkcjonowanie korespondentów wojennych. Dla nich ta wyjazdowa praca jest jak narkotyk – uzależniająca nierzadko na tyle, że ci najlepsi w swoim fachu nie potrafią wrócić do normalności. Czasem nawet nie odróżniają, gdzie jest ich prawdziwa rzeczywistość – tam czy tu?
    Jeśli to pytanie kierujesz również do mnie to… Chyba zaczynam mieć podobnie jak oni. Jestem już uzależniona od tych misji, ale mam nadzieję, że w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Moją kluczową na pewno był Sudan. Wtedy, mimo, że dopiero zaczynałam, mimo, że miałam kryzysy, to po prostu zakochałam się w tej Afryce. Może nawet mam pół czarnego serca… Przez to, czego doświadczyłam i zobaczyłam mam teraz do życia więcej dystansu. Podchodzę do niego mniej konsumpcyjnie. Nie potrafię usiedzieć za długo bezczynnie w domu. Uwielbiam podróżować i gromadzić nowe doświadczenia, a jeżeli jeszcze można dać coś z siebie – to jest chyba clou mojego życia. To wyzwoliło we mnie jakieś uśpione przez lata pokłady energii, chęci do działania. Dziś widzę jak wiele czasu straciłam przez tę moją młodzieńczą nieśmiałość. Teraz nadrabiam.

    „Biegałam po oddziale z jakąś szmatą, żeby zdezynfekować co się da.” Afryka naturalistyczna

    Wróćmy do trudnych, naturalistycznych warunków, ale tym razem w miejscach, gdzie pracowałaś.
    Najczęściej jeździłam do pracy w szpitalach. Na opak powiem ci o tych lepszych. W Kenii, w Kagundo był taki lepszy szpital, który miał ściany, z oknami bez szyb. Zamiast nich w otworach były jakieś zasłonki. Łóżka dla pacjentów były metalowe, z wystającymi sprężynami, bez materaców. W dyżurkach stare, poobdzierane metalowe szafki, w których przechowywano nieliczne lekarstwa. Sterylność – żadna! Tak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. Wszędzie latały muchy przyciągane przez wszechobecny kurz, pot i rany pacjentów. To naprawdę daje do myślenia, przyjeżdżając z kraju, w którym klimatyzowane sale szpitalne są już normą. Nieraz bywało, że na oddziale, w pionie szpitala nie było osobnej toalety, więc pacjenci załatwiają swoje potrzeby do wiaderek. W normalnym szpitalu sprzątaniem nieczystości zajmują się salowe. Tam, z powodu braku personelu można było o nich jedynie pomarzyć. Zapach nieczystości to tam norma. Ale jak już człowiek przyjmie, że tak jest to robisz swoje – pracujesz, pomagasz i odcinasz się od tego.
    Naprawdę nie brałaś sobie tego do głowy? Przecież ten brak higieny jest bardzo niebezpieczny, zwłaszcza podczas pandemii.
    Oczywiście, że tak! Na początku chciałam „zbawiać świat” i biegałam po oddziale z jakąś szmatą, żeby zdezynfekować co się da. Jednak to było wyczerpujące, bo skupiałam się na rzeczach, które są ode mnie niezależne, ze stratą dla tych najważniejszych, w związku z którymi tu przyjechałam. Musiałam zmienić to myślenie. Uświadomiłam sobie, że w europejskim rozumieniu afrykańskie mieszkania też są dalekie od czystości, higieniczności głównie z powodu wszędobylskiego piachu czy po prostu braku toalet. Poza tym pamiętam, że podczas jednej z misji był tylko jeden ciśnieniomierz, więc ciągle biegałam przez pół szpitala, bo wciąż trzeba było komuś ciśnienie mierzyć. Taka proza życia…. Narzędzia – u nas sterylizowane w profesjonalnych urządzeniach, a tam, gdzie nie było sterylizatorni, autoklawów – wciąż moczone w chlorze. Wszędzie stały miski z chlorem, w których moczyły się instrumentaria medyczne. Najpierw złapałam się za głowę ze zdziwienia, ale potem dotarło do mnie, że to jest właściwe, ponieważ oni to robią zgodnie z zasadami sterylizacyjnymi – wiedzą, że najpierw muszą narzędzia umyć, potem przekładają je do zlewu, szorują szczoteczką, potem godzinę moczą w tym chlorze, znowu do wody, następnie ktoś sprawdza i ewentualnie poprawia, jeśli jeszcze coś nie zostało doczyszczone z dużą starannością i dbałością o szczegóły. Każdą pielęgniarkę epidemiologiczną wysłałabym tam na przeszkolenie.
    Chyba na survival.
    No tak, gdy jesteś tam pierwszy raz, zobaczysz i poczujesz to wszystko, to faktycznie może to być dla ciebie jak szkoła przetrwania. Tym bardziej, że w europejskich warunkach choćby taka sterylizacja ogranicza się do umieszczenia narzędzi w specjalnym urządzeniu. My mamy jednorazowe chusteczki dezynfekujące, a u nich takich udogodnień nie było. Co nie zmienia faktu, że musieli sobie z tym jakoś radzić. Wiesz jaką oni mieli strategię na sprzątanie? Jedną ściereczką myli najpierw wszystkie szpitalne szafki, a dopiero na końcu podłogę. Wszystko dobrze przemyślane. Ja włączyłam ten afrykański system, gdy przyszło mi w Polsce tworzyć oddział covidowy. Tam czasem jedna strzykawka – ta wlewkowa – była dla pacjenta na cały dzień, ponieważ nie mieli więcej. Tam były też osoby po szkołach pielęgniarskich i nieraz mieli wiedzę medyczną, ale również ogromne deficyty sprzętu, leków z czym musieli sobie dawać radę. Ja byłam w tej Afryce egzotyczna tak wśród mężczyzn, jak i kobiet, bo byłam biała. Musiałam pilnować się z zachowaniem swojej estetyki – na przekór temu upałowi ubierać zabudowane koszulki, długie spodnie, żeby nie prowokować sytuacji nie związanych z wykonywaną przeze mnie pracą, a jednocześnie podkreślać swój profesjonalizm.

    Gdybyś miała do wyboru cały świat, gdzie chciałabyś jeszcze pojechać na misję?
    Ja chyba kocham tę moją Etopię i Kenię. Nie wiem, którą bardziej. Może dziwnie to zabrzmi, ale lubię tę ich biedotę i szczerość. Na bank kiedyś tam wrócę. Naprawdę tęsknię za ludźmi czarnoskórymi. Kuszą mnie też kraje muzułmańskie typu Liban albo Palestyna, ale wiem, że tam trzeba być bardzo uważnym i zwłaszcza jako kobieta musiałabym się do takiej misji solidnie przygotować.

    „Dobra! Dziołcha, jedź do tego Nepalu!” Nieszablonowa pielęgniarka

    W Polsce pracujesz na dwóch etatach. Jak to możliwe, że znajdujesz czas i sposób, aby jeszcze wyjeżdżać na kilkutygodniowe misje medyczne?
    Biorę urlop w szpitalach, często bezpłatny, ponieważ nie mam na tę okoliczność specjalnych przywilejów u moich pracodawców. Czasem kombinuję, żeby sobie to jakoś logistycznie ogarnąć ponieważ, gdy wyjeżdżam na ponad miesiąc, będąc na bezpłatnym urlopem to zastanawiam się, czy zdołam opłacić rachunki. Pamiętam, gdy w Śląskim Centrum Chorób Serca pracował jeszcze profesor Marian Zembala, który jako lekarz był bardzo przychylny takim akcjom i je wspierał. Kiedyś, przed pierwszym maja przybiegłam do niego z prośbą – chciałam wyjechać do na misję do Nepalu, gdzie było trzęsienie ziemi…
    Do Nepalu?! Nie wspominałaś o tym wcześniej!
    Faktycznie, wiosną 2015 roku był jeszcze Nepal. Widocznie gdzieś mi ta misja umknęła… Tam była praca z poszkodowanymi. Prowadziliśmy punkt pierwszej pomocy medycznej w najbardziej zniszczonym regionie kraju Sindupalchowk. Przy jednostce wojskowej był szpital triażowy – pierwszego kontaktu, gdzie opatrywaliśmy pacjentów, dawaliśmy leki i decydowaliśmy co dalej. W Nepalu działaliśmy w wielu takich miejscach. Przed tym wyjazdem profesor Zembala powiedział mi tylko: „Dobra! Dziołcha, jedź do tego Nepalu! Tylko pamiętaj, że masz wrócić cała i zdrowa”. W drodze na lotnisko zadzwoniłam już tylko do swojej przełożonej i oświadczyłam, że jestem w drodze do Azji, więc nie będzie mnie przez kilka tygodni w pracy. Nie była jakoś zbytnio szczęśliwa, ale ustąpiła. Nie każdy to rozumie, ale ja to szanuję. Czasem koleżanki dawały mi do zrozumienia, że olewam tę swoją pracę w Polsce, na koszt zagranicznych wojaży. Dopiero z czasem, po licznych rozmowach zrozumiały, na czym one polegają. One, podobnie jak ja w Afryce zrozumiałam tych miejscowych, również zrozumiały mnie i mój nieco odmienny styl życia.
    Trudno zaprzeczyć, że jesteś dość nieszablonową pielęgniarką. Czy zamierzasz kiedyś powiedzieć „stop!” tym fundacyjnym misjom?
    Tego bym nie chciała! Więcej, nie wyobrażam sobie życia bez tych wyjazdów. Ale gdyby stało się coś, co mnie unieruchomi, zapadnę na zdrowiu… Plan A to jest taka nasza polska starość, ale to raczej niewykonalne. Bardziej widzi mi się plan B – związać swoją przyszłość z tymi wyjazdami, żebym mogła jeździć częściej do tej mojej Afryki oraz tam, gdzie jeszcze nie było mi dane dotrzeć.

    ***
    Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) to jedna z największych krajowych organizacji pożytku publicznego, która niesie pomoc rozwojową i humanitarną poza granicami Polski. Fundacja powstała w 2006 roku. W jej skład wchodzi Medyczny Zespół Ratunkowy certyfikowany przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) jako Type 1. w Emergency Medical Teams (EMT). To jeden z siedmiu takich zespołów na świecie działających przy organizacjach pozarządowych. Początkowo ich działalność opierała się na pomocy ofiarom katastrof i wojen w takich krajach jak Liban, Nepal, Irak czy Peru. Obecnie również szkolą służby medyczne i dostarczają sprzęt m.in. do Tadżykistanu, Palestyny, Gruzji, Etiopii, Kenii, Zambii, Tanzanii, Sudanu czy Bośnii i Hercegowiny. PCPM współpracuje z ONZ i kilkoma jej agencjami takimi jak: UNHCR, UNICEF, IOM i WHO, co sprawia, że może realizować misje zlecone przez te podmioty. Fundacyjny zespół medyczny tworzy około 150 osób. Są to ludzie różnych specjalności medycznych: lekarze, pielęgniarki, ratownicy medyczni, farmaceuci oraz logistycy. Na początku października PCPM będzie przeprowadzać kolejną rekrutację, aby móc rozwijać fundacyjny zespół ratunkowy.

    Więcej o podróżach znajdziecie tutaj.

    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, archiwum prywatne M. Piątczak
    Na misji, materiały prasowe PCPM
    Na misji, materiały prasowe PCPM
    Na misji, materiały prasowe PCPM
    Na misji, materiały prasowe PCPM
    Na misji, materiały prasowe PCPM
    Na misji, materiały prasowe PCPM

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!

    Akceptuję Politykę prywatności / RODO i Regulamin serwisu

    Proszę podać swoje imię tutaj



    Inne w kategorii

    PARTNERZY