Więcej...

    Życie nauczyło mnie pokory

    Kiedy usłyszałam hałas leżałam w łóżku. Był to dźwięk tłuczonego szkła, przesuwającego się krzesła, stolika i upadającego ciała. Było wcześnie rano i na dworze był jeszcze półmrok. Było zimno, to była straszna zima. Zarówno na dworze chłód przeszywał wszystko, tak w łóżku strach przeszył mnie wtedy tak, że sparaliżował moje myślenie i moje ciało. Moja historia jest trudna i dalej trwa, piszę ją każdego dnia. Chcę się z wami, z tobą podzielić tym, co czuję, bo mam wrażenie, że otoczenie nie do końca mnie rozumie.

    Ten zimny, chłodny poranek zapoczątkował moją gehennę, równie zimną i chłodną. Ten dźwięk, który słyszałam tamtego poranka, to był odgłos upadającego w kuchni mojego męża. Ściągnął za sobą talerz i kubek. Gdy dobiegłam do niego, zobaczyłam, że leży nieruchomo, ale oddycha. Ja strasznie bałam się całe życie takich sytuacji, że nie będę w stanie jemu pomóc, że w ogóle nie będę w stanie pomóc żadnemu człowiekowi, bo po prostu boję się, kiedy widzę jak komuś dzieje się coś złego.

    To, co czuję w takich sytuacjach, to pustka. Moje ciało zastyga, moje serce bije tak szybko, że nie jestem w stanie złapać tchu, a wzrok błądzi i nie mogę skupić się na tym, co powinnam robić. Zwyczajnie nigdy nie byłam dobra w pierwszej pomocy, a raczej nawet nie starałam się być nawet kiepska, po prostu ten dział w moim życiu nie istniał. Cieszyłam się, że nie muszę go jakoś wprowadzać w swoje życie, aż do tego dnia.

    Chwyciłam gorączkowo za telefon i wezwałam kartkę, ale nie byłam w stanie pomóc mojemu mężowi, bo on tam leżał, a ja się bałam. To było 10 minut grozy, paraliżu, tyle trwał przyjazd karetki. Kiedy sanitariusze wbiegli do mojego domu, zaczęli mu pomagać, wzięli go na nosze i kiedy wychodzili, usłyszałam tylko coś o jakimś wylewie. Nie myślałam, co to jest, szybko założyłam dresy na piżamę, związałam niechlujnie włosy, ubrałam kurtkę, czapkę, rękawiczki i pobiegłam do auta.

    Nie myślałam o tym, że auto jest zaśnieżone, zamrożone, zawsze mój mąż, kiedy wstawał odgarnął śnieg, odpalał mi auto i kiedy miałam wyjść z domu, było już gotowe do drogi. Odpaliłam samochód i zaczęłam gorączkowo szukać wycieraczek. włączyłam je, ale nie pomagało. Wybiegłam i zaczęłam szukać czegoś do skrobania szyb, ale w sumie to nie wiedziałam, czego szukam, bo nawet nie wiem, czego używał mój mąż. Znalazłam jakąś ekierkę mojego syna w samochodzie i nią zaczęłam skrobać gorączkowo, jak kretynka te szyby.

    Kiedy dojechałam już do szpitala, mój mąż miał badania. Dość szybko dostaliśmy diagnozę, a raczej wyrok: to wylew, będzie miał sparaliżowaną część ciała, ale długa rehabilitacja ma szansę pomóc i oczywiście leki. Na razie będzie miał trudności z mówieniem, poruszaniem się. Brzmiało mi to w uszach, ale nie dowierzałam. Patrzyłam na lekarza i zastanawiałem się, czy to wyrok dla mojego męża czy dla mnie, a może dla nas obojga.

    Musiałam wypracować w sobie odwagę, by mu pomagać. To nie jest tak, że ja go nie kochałam. Kochałam całym sercem, ale bałam się go dotykać, bałam się, że mu zrobię krzywdę. Mimo tego, że wiem, że on nigdy by się nie bał, ja się bałam. Wiedziałam, że mój szesnastoletni syn miał więcej odwagi w tym temacie niż ja.

    Po kilku tygodniach przywieźliśmy go do domu, a mój dom zupełnie nie był przystosowany do niepełnosprawnej osoby. Zaczął się wylew złości, jego na mnie i mój na niego i oboje na syna, Syn miał dość, my też po 2 tygodniach od powrotu do domu, mój mąż miał drugi wylew, który całkiem położył go do łóżka i zniweczył plany powrotu do normalności.

    Zaczął tylko oglądać telewizję, nawet nie wiem, czy rozumiał o co chodzi. Był jeszcze taki młody i pełny życia, kiedy patrzyłam na niego i na to łóżko, które stało się jego więzieniem, było mi go żal. Wewnętrznie byłam tak zła, nie wiem na co, na Boga, na sprawiedliwość, nie wiem czego szukałam, chyba odpowiedzi, dlaczego nas to spotkało, czemu jego to spotkało. Miał takie wielkie serce i tyle miłości do ludzi, świata, do mnie, do syna, do życia, ale to miłość gdzieś ulotniła się. Ten zabawny, czarujący człowiek nagle zmienił się w wiecznie złego gbura.

    Od tamtej pory toaleta to pampersy, mycie zębów moją dłonią. Myłam go gąbką z wodą, był zbyt duży, żebym mogła go nosić do łazienki. Znalazłam pielęgniarkę, bo musiałam pójść do pracy. Kiedy wracałam do domu, byłam wykończona i zajmowałam się jeszcze dużym dzieckiem, którym był, co ja mówię, zajmuję się dużym dzieckiem, mój mąż żyje. Mimo tego, że ma się źle. Karmienie, przewijanie, mycie, ostatni raz robiłam te wszystkie rzeczy, jak mój syn był mały. Jedyny plus jest taki, że przesypiam noce, mimo tego, że mój mąż też często się budzi, krzyczy, że chce do toalety, a toaleta to kaczka i pampers.

    Tony pieluch, podkładów, maść na odparzenia i ten ból w jego oczach, nie jest w stanie się pogodzić z tym wszystkim, ja też. Bardzo cierpię, razem z nim i mimo tego, że trzymam go za dłoń, kiedy zasypia, zastanawiam się, to straszne, ale ile jeszcze będzie się tak męczył, bo chciałabym dla niego jak najlepiej. Najlepiej, żeby wyszedł z tego, rehabilitacja pewnie po tym pierwszym wylewie byłaby łatwiejsza, szybsza, po drugim nie ma szans, żeby sobie w życiu radził sam. Można w jego przypadku poprawić jakość życia. Chociaż co to za jakość.
    Staram się robić wszystko tak, żeby umilić mu to co ma. Organizuje seanse filmowe, robię zakupy, gotuję to, co lubi, ale chyba nie jestem w stanie dać mu szczęścia. Słabo rozumiem, co mówi, on chyba się mocno frustruje, kiedy go nie rozumiem. Mogłabym Wam tak jeszcze godzinami wyliczać co się dzieje w moim życiu, jak nie jestem w stanie się z tym pogodzić, jak fala złości wylewa mi się na ludzi, na świat. Jak widzę moich znajomych, którzy są w tym samym wieku i wyjeżdżają na wakacje, chodzą na bale karnawałowe, sylwestrowe, jak cieszą się życiem. Zastanawiam się, co takiego my zrobiliśmy, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy.

    Kiedyś wyszłam z domu, taka wściekła i nie chciałam już tam wracać, ale kiedy odpaliłam samochód zrozumiałam, że jeśli odjadę, to miłość mojego życia zostanie tam sama i zdany tylko na siebie i na mojego kochanego nastoletniego syna, który też już ma dość, ale jest bardzo dzielny.

    Chyba potrzebowałam powiedzieć to światu, żeby ten trud, który niosę każdego dnia nie był już trudem i takim ciężarem, żeby tak nie bolało. W tym nowym, rzeczywistym świecie, który mnie otacza, nie umiem się odnaleźć, ale może są wśród Was ludzie, którzy też nie potrafią, pamiętajcie nie jesteście sami, a to co nas spotyka, nas dużo uczy. Mnie nauczyło pokory, to największa lekcja jaką dostałam od życia.

    Paulina Oleśkiewicz — kobieta nieszablonowa, szukająca swojej drogi i samej siebie. Zakładała firmy i je traciła, otarła się o wojsko, pracowała na budowie, cały czas największą przyjemność sprawiało jej słuchanie ludzi. I tak dotarła do miejsca, w którym jest teraz — realizuje się w life coachingu, ale nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Z powodzeniem pisze i nadal szuka. Przedstawione historie są historiami ludzi, z którymi w swojej pracy i życiu się spotkała.

    Więcej o psychologii znajdziecie tutaj.

     

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!

    Akceptuję Politykę prywatności / RODO i Regulamin serwisu

    Proszę podać swoje imię tutaj



    Inne w kategorii

    PARTNERZY