Kinga Kuryło: Jak się zaczęła Pani kariera aktorska? Czy od zawsze marzyła Pani o zostaniu aktorką?
Hanna Bieluszko: Zawsze chciałam być aktorką. Trudno mówić o tym, żebym marzyła, chociaż jak nie zdałam po raz pierwszy do warszawskiej szkoły teatralnej to się załamałam i obraziłam się na cały świat. Mój egzamin trwał dość długo. Odmówiłam zaśpiewania piosenki. Nie dostałam się również na romanistykę, więc na początku poszłam do pracy. Zostałam gońcem i młodszą pomocą techniczną. Rok później dostałam się na teatrologię w Poznaniu i w pewnym momencie stwierdziłam, że to nie jest dla mnie. Zaliczyłam cały rok i powiedziałam im, że chcę zdawać do szkoły teatralnej, żeby nie było nieprzyjemności. Bawiłam się zawsze w teatr, ale to jest normalne. Wszystkie dzieci bawią się w teatr. Na egzaminie w Krakowie już zaśpiewałam jakąś „ludowiznę”. Moi rodzice nie chcieli, żebym zdawała do szkoły teatralnej. Gdy się dowiedzieli, wywiązała się awantura i powiedzieli, że tego nie akceptują.
Jak wspomina Pani czasy studenckie w krakowskiej szkole teatralnej? Czy jest jakieś szczególne wspomnienie lub wydarzenie, które utkwiło Pani w pamięci?
Szkoła to był okres bardzo intensywny, bo mieliśmy zajęcia przez sześć dni w tygodniu. Na trzecim roku mieliśmy trzydzieści siedem obowiązkowych godzin. Poza tym musieliśmy robić próby w sobotę i w niedzielę. Nasza szkoła mieściła się na ulicy Bohaterów Stalingradu na trzecim piętrze. Obecnie jest to ulica Starowiślna. Budynek przejęły siostry zakonne. Tam było zaledwie kilka salek. Bez przerwy wchodziliśmy komuś w drogę. Była karteczka przypięta na drzwiach, a potem tę karteczkę ktoś wyrzucał i przypinał swoją, a ponieważ był na drugim lub trzecim roku, a jak było się na pierwszym – to nie wolno było protestować. Na Warszawskiej była scena, ale tam tylko czwarty rok działał. Jak przyszłam na pierwszy rok studiów to w ramach „fuksówki” musieliśmy kolegom z czwartego roku mówić per Pan/Pani i w momencie, kiedy oni zażądali, abyśmy wyszli z kawiarenki, która również była wielkości kurnika, to musieliśmy iść pić herbatę na schodach. Fuksówka, która teraz kojarzy się dość paskudnie, u nas była bardzo wesoła. Nikt nie robił nikomu krzywdy. Moi koledzy z akademika musieli biegać starszym kolegom po papierosy i wódkę. Na tym polegała ta „przemoc”. Nie ruszano dziewczyn. Akademik męski był połączony z domem starców. Znajdował się naprzeciwko zakonu żeńskiego na ulicy Warszawskiej. Tam mieszkały urocze staruszki, jeden Pan i chłopcy ze szkoły teatralnej. Bez przerwy dochodziło do konfliktów. Panie biegały ze skargami do rektora. Mój dziekan Edward Dobrzański postanowił ulżyć staruszkom, żeby mieli spokój. Kiedy chłopców przeniesiono wszystkie staruszki umarły. Nie było już tej energii. Nie pamiętam, gdzie był wtedy akademik żeński, ponieważ ja wtedy waletowałam. Przerzucono nas do górników-hutników na miasteczko studenckie, ale okazało się, że są dosyć duże różnice kulturowe między nami. Sposób bawienia się był tak różny, że wylądowaliśmy na ulicy Pomorskiej, gdzie mieściła się przed laty siedziba Gestapo. Tam byli plastycy, muzycy i my. To było miejsce koszmarne. Wszędzie były tablice ku czci pomordowanych, nie można było czegoś robić, bo np. mieściła się tam dawna cela. Dla ludzi wrażliwych było to upiorne miejsce, więc cały czas piliśmy.
W między czasie wyjechała Pani do Łodzi.
Wyjechałam do Łodzi, bo tam wyszłam za mąż za studenta filmówki. Poznaliśmy się w ten sposób, że mój kolega pokazał mu moje zdjęcie. Mój przyszły mąż zaprosił mnie do swojej etiudy filmowej. Małżeństwo było krótkie i z przytupem. On był Węgrem i podejrzewam, że dzięki małżeństwu chciał załatwić sobie kartę stałego pobytu. To jest mało romantyczna historia.
Jaka jest Pani ulubiona rola do tej pory i dlaczego? Jakie role lubi Pani grać?
Moją najbardziej lubianą rolą jest Holly ze „Śniadania u Tiffany’ego” autorstwa Trumana Capote. To przedstawienie zrobił jako swój dyplom Paweł Miśkiewicz. Jak się dowiedziałam, że gram tę rolę – to poszłam do dyrektora z awanturą. Powiedziałam mu, że jest to idiotyzm, że mogłabym grać mamę Holly, gdyby takowa istniała. On powiedział, że reżyser mnie wybrał. To była moja ukochana książka w wieku czternastu lat i moja ukochana rola z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że grałam Holly, a Paweł Miśkiewicz potrafił zbudować w naszym zespole coś takiego, że czuliśmy się jakbyśmy w tym żyli. Byliśmy odizolowani od reszty towarzystwa w teatrze, a na dodatek mieliśmy problemy. W pewnym momencie okazało się, że próby są zawieszone, ponieważ agent nieżyjącego Trumana Capote, niejaki Pan Schwartz dowiedział się, że w teatrze we Wrocławiu ktoś wystawia Capote’go bez praw autorskich. Dowiedziawszy się powiedział, że my też nie zrobimy. To był wstrząs, ponieważ byliśmy parę tygodni przed premierą i wiedzieliśmy, że to będzie bardzo dobre przedstawienie. Poprosiłam wtedy mojego ówczesnego szwagra Jana A. P. Kaczmarka o pomoc. Janek był człowiekiem od rzeczy, których nie da się załatwić. Pojechał z Pasadeny do Beverly Hills i musiał cztery godziny namawiać Schwartza, który w końcu się zgodził. Graliśmy to dwa lata, a mogliśmy znacznie dłużej. Ja tę rolę po prostu kochałam. Grając ją – czułam się bardzo dobrze psychicznie, pomimo że nie utożsamiam się z postacią, którą gram. Mam zawsze dystans, inaczej bym już dawno zwariowała. Jeżeli ktoś się „przykleja” do postaci to jest to takie amatorskie. Lubię grać postacie, które są trochę inne niż ja. Chodzi o to, żeby nie powtarzać w kółko tego samego. To jest zwyczajnie nudne. Ostatnio w teatrze może poza postacią w „O dwóch doktorach”, wszystkie moje role to były takie silne baby. Raz, drugi można zagrać, ale nie w kółko. Z drugiej strony u dyrektora Krzysztofa Głuchowskiego zaczęłam grać kobiety. Starsze kobiety, ale kobiety.
Czy lubi Pani również filmową wersję „Śniadania u Tiffany’ego” z Audrey Hepburn?
Nie. Nie znoszę, ponieważ ona nie ma nic wspólnego z Capote. Sam Capote wycofał swoje nazwisko i dostał szału. Rozmawiałam ostatnio o tym z Szymonem Czackim z Teatru Starego. On mówi do mnie: „Haniu, czy ty to widziałaś?” Ja mówię, że tak. Holly w książce jest przecież prostytutką, która lubuje w starszych panach. Audrey w tych ciuchach od Givenchy, w tych pięknych kapeluszach, taka słodka dzieweczka i ten jej Fred. Przecież oni byli biednymi ludźmi. Pamiętam to przyjęcie, te wielkie przestrzenie. Tak sobie myślę, co to ma wspólnego z Capote? Więc po prostu nie. Natomiast bardzo lubię Teatr Telewizji, który zrobił Kazimierz Kutz z Kaliną Jędrusik. Wspaniałe. Jest jeszcze parę ról, które lubiłam. Na początku grywałam głównie chłopców. Robiłam czasami konkurencję. W „Czekając na Godota” kolega grający posłańca się rozchorował. Kilka osób przebierało nogami, że może zagrają u Maćka Prusa i ich dostrzeże. Z kolei Prus powiedział, że najbardziej chłopięca jest Hania Bieluszko, więc ona to zagra. Moją ulubioną chłopięcą rolą była postać Benjamina ze sztuki „Wielkanoc” Strindberga. Nie lubiłam grać amantek. Nie za bardzo mi to wychodziło. Jak ktoś mówił, że jestem piękna to cierpłam. Nas wtedy tak wychowywano, żeby nas nie chwalić. Szkoła robiła wszystko żebyśmy nabyli kilka kompleksów. Generalnie był to taki bardzo zimny wychów. To było przemocowe. Jeden z moich profesorów potrafił zrobić wszystko, żeby złamać człowieka jako aktora. To powodowało, że ludzie, którzy nie mieli silnego charakteru, odpadali. Trzeba mieć silną psychikę, bo cały czas jest się ocenianym. Chociaż są tacy, o których nie wolno mówić źle no, bo to są „bogowie”. To jest chyba okropne być takim pomnikiem za życia. Ten zawód jest też okropny ze względu na biologię, która bardzo ogranicza. Szczególnie dla kobiet. Nam mówiono, że jak nie zrobisz kariery do trzydziestki to właściwie możesz się pożegnać. Bardzo to przeżywałyśmy.
Pani siostra mieszka w Stanach. Nie chciała Pani wyjechać i zrobić tam międzynarodową karierę?
Nie. Stany mi się w ogóle nie podobały. Podobał mi się sklep Tiffany’ego w Beverly Hills (śmiech). To jest zupełnie inna kultura. Moja siostra mieszka w świetnym miejscu w Los Angeles, gdzie jest zazwyczaj ciepło. Ma basen, w którym może pływać cały rok. Jak przyjechałam do niej w listopadzie to wszyscy na mnie patrzyli jak na wariatkę, bo się kąpałam w basenie. No, ale skoro tam jest taka pogoda jak w Polsce we wrześniu, to dlaczego nie miałabym pływać.
Czy żałuje Pani jakiejś decyzji z przeszłości, która mogła zmienić bieg Pani kariery?
Kilka ról odrzuciłam, ale nigdy tego nie żałowałam. Natomiast pewne moje zachowania mogły zaważyć właściwie na braku mojej kariery filmowej. Za bardzo podskakiwałam. Pokazano mi, gdzie jest moje miejsce. Zresztą do dzisiaj jestem pyskata, więc tu się niewiele zmieniło. Może kiedyś intensywność była większa. Ktoś puścił na mój temat plotkę, która wyglądała jak rzeczywistość. Dowiedziałam się po paru latach o tym, ale wiedziałam, że u wielu osób jestem skreślona, szczególnie u tych reżyserów, którzy budowali Kino moralnego niepokoju, m.in. Kieślowski, Holland itp. Co mogłam zrobić? Biec i się tłumaczyć, skoro oni wszyscy wiedzą swoje?
Czy może Pani zdradzić tę plotkę?
Kręciłam film „Nauka latania” w Rajczy pod Żywcem. Reżyserem, operatorem, autorem scenariusza i bohaterem był Sławomir Idziak. Grałam wtedy jego siostrę. Z Poznania przyjechali moi rodzice, kiedy jechali do Zakopanego i zapytali mnie, czy dzwonili do mnie z Warszawy z serialu „Zielona miłość” Stanisława Jędryki. Powiedziałam, że nic o tym nie wiem. Poszłam do kierowniczki produkcji i zapytałam czy ktoś do mnie dzwonił? „Tak, tak dzwonił, ale ty nie masz czasu.” – odpowiedziała. Zaczęły się dziwne rzeczy. Przychodziłam rano na zdjęcia, byłam charakteryzowana, po czym mówiono, że dopiero popołudniu. Tak było przez kilka dni, aż się wściekłam. Tamci ciągle dzwonili i się dobijali. Idziak udostępnił materiały ze swojego filmu, ale odpowiedzieli, że chcieliby zwyczajnie zrobić zdjęcia próbne do serialu. Powiedzieli mi żebym przyjechała, kiedy będę mogła. Przyszłam i oznajmiłam, że jeżeli wieczorem nie będę miała zdjęć, to jadę do Warszawy. Sławomir Idziak wyciągnął mnie na bok i zapytał: „Czy ty wiesz kim jesteś?” Ja powiedziałam, że: „Tak, nikim”. On mówi „Właśnie, mogę Ci zaszkodzić.” Miałam dwadzieścia jeden lat i byłam naiwna. W następnym dniu okazało się, że jeden kolega wypadł przez okno i zdjęcia muszą być i tak odwołane. Pojechałam do Warszawy i się zakwalifikowałam. Wtedy Idziak mnie przeprosił. Ja, głupia w naiwności swej uwierzyłam w jego przeprosiny. Potem zrobił mnie bohaterką innej swojej historii. Grała tam barmankę pewna dziewczyna, Lidka. Kręciliśmy dużą scenę, potem spadł deszcz i trzeba było czekać na pogodę. Lidka nudząc się, wyjechała nikomu nic nie mówiąc. Telefonowali do jej rodziców i szukali jej na Mazurach. Nie pamiętam już jak to się skończyło, ale nakręciliśmy w końcu tę scenę. Dowiedziałam się potem od Felka Falka, że to ja samodzielnie, nikogo nie informując, opuściłam zdjęcia narażając film na olbrzymie koszty.
To okropne!
Potem była taka sytuacja jak Agnieszka Holland kręciła „Aktorów prowincjonalnych”, to ówczesny mąż Ilony Łepkowskiej, Andrzej Wojnach był asystentem na planie i miał znaleźć studentkę. Holland podała mu jak ta dziewczyna ma wyglądać i on mówi, że ma taką koleżankę, która jest już po sesji, ale jeszcze siedzi w Krakowie i opowiedział, jak wyglądam. Wszystko świetnie, Holland zapytała, jak się nazywam. Od razu powiedziała: „Nie”. Andrzej zapytał: „Ale, dlaczego? Ty ją znasz?” na co odpowiedziała: „Nie, ale słyszałam”. O tym wszystkim opowiedział mi potem Andrzej i tak „pięknie” się wszystko skończyło. Była potem również sytuacja, której bardzo żałuję. Otóż Tadeusz Junak robił film w Łodzi, który zaczęliśmy kręcić we wrześniu 1981 roku. Potem był stan wojenny. Zresztą 13 grudnia miałam zdjęcia, co też było niesamowite. Biegniesz przez miasto, gdzie jest pełno wojska, nic nie wiesz, bo telefony nie działają. Nakręciliśmy wszystko i powiedziano nam, że postsynchrony nie wiadomo, kiedy będą, bo wtedy się dogrywało ścieżkę dźwiękową do filmów. Potem się okazało, że Krzysztof Zanussi i Andrzej Wajda zobaczyli wersję roboczą filmu. Zanussi nas bronił, natomiast Wajda bardzo atakował. Potem powiedzieli Tadeuszowi, że spalono taśmę, że tego filmu już w ogóle nie ma. Mówiąc szczerze potem zapomniałam o tym. Nie dlatego, że dużo grałam, tylko wyparliśmy to. Kilkanaście lat temu zadzwonił do mnie chłopak z kina Charlie w Łodzi i zaprosił mnie na premierę filmu. Zapytałam, dlaczego mnie zaprasza? „No bo Pani grała w tym filmie”. Ja mówię, niech Pan powtórzy tytuł. „Gry i zabawy” Junaka. Mówię: „Ale przecież ten film nie istnieje”. Pojechałam do Łodzi, spotkałam kolegów. To byli dla mnie obcy ludzie, wszyscy się zestarzeli. Wtedy byliśmy młodzi, zaraz po szkole. Jeszcze wtedy żył Tadeusz Junak. Wszyscy byliśmy bardzo wzruszeni. Odbyła się również dyskusja z młodzieżą. Zostaliśmy zapytani: „Jak Państwo myślicie, co by było, gdyby ten film ukazał się wtedy na ekranach?”. Byliśmy młodzi, stan wojenny odciął nas od wszystkiego. Ktoś miałby szansę zaistnieć. Myśleliśmy w swojej naiwności, że ten film zostanie puszczony w takim obiegu studyjnym, ponieważ to była wersja robocza. Taśma Orwo, która się zestarzała, bo nikt o to nie dbał. Wszystko było takie zielonkawe. Dźwięk też był roboczy. Słychać było terkot kamery itp. Okazało się, że film został zatrzymany wtedy za antypaństwowe działanie. Może kiedyś zostanie opracowany cyfrowo, ale ciągle coś przeszkadza.
W spektaklu „O dwóch doktorach i jednej pacjentce” gra Pani główną rolę wraz ze swoim mężem, również aktorem Jerzym Światłoniem, który zastąpił Feliksa Szajnerta w roli Józefa Dietla. Czy zagrać razem w tym spektaklu było dla waszej relacji zawodowej i osobistej wyzwaniem, czy może to było dla was inspirujące doświadczenie?
My generalnie nie lubimy ze sobą grać, bo się czujemy odpowiedzialni za oboje. To jest bardzo męczące. W momencie, kiedy Feliks zachorował to Maciej Wojtyszko powiedział, że zastępstwo może zrobić tylko Jerzy Światłoń. Jurek z kolei mówił, że nie zrobi tego zastępstwa, bo uważa, że to jest nieetyczne wobec kolegi. Jest to oczywiście bzdurą, no bo nie odbiera przecież komuś roli. Była mowa o tym, że jak Felek wyzdrowieje to wróci. To jest teatr. Przedstawienie musi trwać. To było straszne, ponieważ Jurek się nie chciał długo zgodzić. Potem się okazało, że on ma tylko kilka dni, żeby zrobić to zastępstwo, więc to była jakaś paranoja. Powtarzaliśmy tekst chociaż Jurek wolał uczyć się sam. Napięcie powoduje, że uczysz się tego tekstu. My nie pracujemy razem. Nie ma czegoś takiego. Tutaj było inaczej, bo Jurek nie przeszedł tego ciągu prób tak jak Felo. My pracowaliśmy nad tą sztuką kilka miesięcy z Maćkiem. Poza tym jesteśmy małżeństwem to też jest łatwiej zbudować bliskość. Teraz lubię grać z Jurkiem. Ta sztuka jest miła. Tutaj nie ma nic obrzydliwego. Kiedyś graliśmy razem w takiej sztuce pt. „Tatuaż”. Spektakl brutalistów. Grałam w tym przedstawieniu żonę Jurka, który molestował naszą córkę. To wszystko było w takiej zawiesinie naprawdę obrzydliwej. Jedna z moich koleżanek, również aktorka, kiedy to zobaczyła zapytała: „Jak wy możecie potem wracać razem do domu?”. Ja mówię: „Ale przecież ja potrafię oddzielić pracę od życia prywatnego.” Niestety nie wszyscy potrafią.
Czy praca nad tą rolą wpływa na Waszą relację poza sceną?
Nie. My się zawsze bardzo cieszymy jak to gramy. Jest nam dobrze. Fajnie nam się wraca do domu.
Jak się Państwo poznali?
Poznaliśmy się w teatrze Jaracza w Łodzi. Dyrektor Bogdan Hussakowski co roku angażował trzech chłopaków ze szkoły krakowskiej. Myśmy się nie spotkali w szkole teatralnej, ponieważ Jurek jest ode mnie młodszy pięć lat. Jak ja już skończyłam szkołę, to on dopiero zdawał. Minęliśmy się. Nasza relacja była skomplikowana. Ja wtedy byłam po rozwodzie i miałam narzeczonego. Jurek się zachowywał desperacko. Z jego strony to było oszalałe. Nasz związek był początkowo bardzo burzliwy. Rozstaliśmy się na trzy lata. Potem dowiedziałam się, że złamał sobie nogę w udzie występując w teatrze ulicznym na szczudłach. Odezwałam się do niego i już tak zostało.
Czy zdarzają się Pani momenty zmęczenia lub wypalenia w pracy aktorskiej? Jak radzi sobie Pani z takimi sytuacjami?
Tak. W ogóle sobie nie radzę, mówiąc szczerze. To jest bardzo przykre jak człowiek musi pracować, a nie ma ochoty na to. Czasami jak mi ktoś coś miłego powie to może, ale to działa na chwilę. Bardzo dawno już nic nowego nie próbowałam w teatrze, więc taka jestem właściwie zawieszona. Mało gram, bo weszły nowe sztuki. Takie jest prawo, nowe rzeczy wchodzą, a stare nawet nie zgrane przez okres pandemii idą na dalszy plan. Jak człowiek nie jest bezustannie w próbach no to wypada. Bardzo chciałabym wejść w coś, co by mnie zainspirowało, a nie coś, co tylko powoduje normę. Oczywiście miło jest zarabiać pieniądze, ale też dla mnie ważniejsza jest przyjemność i satysfakcja. Chciałabym się spotkać z jakimś reżyserem, innymi kolegami. To jest potrzebne każdemu.
„Bóg, ja i pieniądze” to monodram, w którym gra Pani rolę Marii. Jest to wzruszająca historia z równie wesołymi wątkami. Jakie wyzwania napotkała Pani podczas przygotowań do tej roli?
Napisał to dla mnie Maciej Wojtyszko. Zrobił mi olbrzymi prezent. Podczas spektaklu wszystko robię sama. Sama się przebieram i nie mam inspicjenta. Na premierze już grałam ostatnią scenę bardzo poważną. Nagle sobie uświadamiam, że przeskoczyłam jedną scenę. Dosyć ważną ze względów informacyjnych. Tutaj już gram kobietę złamaną życiem i cały czas kombinuję jak tu zrobić, żeby ocalić to wszystko. Skończyło się przedstawienie, otrzymałam brawa. Wtedy mówię do publiczności: „Drodzy Państwo, Maćku zapomniałam o jednej scenie.” Maciek siedział biały jak ściana. Kierownik muzyczny powiedział do niego: „Maciusiu, nie martw się. Hania na pewno coś wymyśli.” Więc Hania wymyśliła i powiedziała: „Może ja tę scenę teraz dla Państwa odegram?” No i to się spotkało z olbrzymim aplauzem. Bardzo lubię to grać. To przedstawienie jest bardzo uzależnione od publiczności, ponieważ ja się bezpośrednio zwracam do ludzi siedzących na widowni i jeżeli nie ma odzewu, to mam ochotę czasami uciec. To się rzadko zdarza, ale to jest bardzo przykre. Najgorzej było, jak grałam to pierwszy raz przed ludźmi w maskach w okresie pandemii. To jest bzdura, że oczy mówią prawdę. Grałam, grałam i grałam. Na samym końcu powiedziałam tak: „Proszę Państwa, ja wiem, że to jest zabronione, ale czy możecie na chwilę zdjąć maski, żebym zobaczyła, z kim spędziłam półtorej godziny?” I oni zrobili to z ogromną radością. Ta maska powodowała, że ich reakcje nie były spontaniczne, takie bardziej przytłumione. Potem się do tego przyzwyczailiśmy, ale te początki były okropne.
W jaki sposób radzi sobie Pani z zapamiętaniem tak dużej ilości tekstu, który jest charakterystyczny dla monodramu? Czy istnieją jakieś metody, które pomagają w tym procesie?
Jak chodziłam do szkoły teatralnej to uczyliśmy się wielu wierszy. Wtedy się ćwiczyło pamięć. Profesor o godzinie dwudziestej drugiej wieczorem potrafił zadać nam jakąś dużą ilość tekstu na dziesiątą rano. Mówił nam, że to już nasza sprawa jak to zrobimy. Bardzo mnie wtedy śmieszyły takie problemy starszych kolegów, którzy mówili: „Boże, trzeba się nauczyć”. Nie wiedziałam, o co im chodzi a teraz już wiem, bo też mam tak czasami, że jak tekst mi się podoba, to uczę się go błyskawicznie. Natomiast jak go nie akceptuję to na przykład wyrzucam jakieś zdania. W tej chwili zmienił się stosunek do tekstu. U Maćka Wojtyszki mogę dowolnie zmieniać. Mam pozwolenie. Generalnie w tej chwili ludzie zmieniają tekst w różnych sztukach, byleby to nie był wiersz. To też jest czasem irytujące jak ktoś poprawia takiego Bolesława Prusa.
Czy jest coś, co szczególnie ceni Pani w pracy teatralnej, co być może trudno znaleźć w filmie?
W pracy teatralnej przede wszystkim cenię sobie pracę. To, że się przygotowujemy długo, że próbujemy, dyskutujemy. Nie wszystkie próby są udane. W filmie moje ostatnie doświadczenia są w zasadzie żadne, ponieważ gram teraz tylko w telenoweli. To jest zupełnie coś innego. Od nas się wymaga gotowości i elastyczności. Poza tym w filmie cię zmontują tak, jak chcą. Pamiętam jak mój przyjaciel, Paweł Nowisz, który zagrał dziadka w „Cichej nocy” był bardzo długo namawiany na ten film przez reżysera. Mieszkałam wtedy u niego w Warszawie i słyszałam te wszystkie rozmowy. To brzmiało tak, że właściwie ten dziadek jest główną postacią w filmie. Po czym Paweł ogląda to i mówi: „Ale nic nie zostało! On mnie oszukał”. Oni to kręcili w jakiś okropnych warunkach, nocą co dla człowieka niezbyt zdrowego i młodego to była męka w zimie. To są takie sytuacje. Natomiast w teatrze nawet jeśli reżyser cię tak zetnie, to potem reżyser wyjeżdża i zaczynamy naprawdę pracować nad tą sztuką. Spektakl się zmienia w trakcie. To nie jest kwestia umawiania się z kolegami, tylko po prostu to jest żywe ciało. Film skleją i tak zostaniesz.
Za co kocha Pani teatr?
Nie wiem, czy kocham teatr. Kiedyś go kochałam bardzo i nie wyobrażałam sobie życia bez teatru, ale w tej chwili mam duży dystans. Dobrze jak miłość jest odwzajemniona. Miłość a uzależnienie to są dwie różne rzeczy. Można nienawidzić, a jednocześnie być uzależnionym od czegoś lub kogoś. Na pewno to było dla mnie dawniej ważne. Jak człowiek jest młody to generalnie wszystko jest bardziej intensywne. Chciałabym zagrać jeszcze coś istotnego, ponieważ tak się układa ostatnimi laty, że te rzeczy, które gram nie są dla mnie bardzo istotne. Sprawiało mi przyjemność pokonywanie nowych trudności, ale te postacie, rozumiem, że są potrzebne w spektaklu, ale też człowiek chciałby coś dla siebie.
Czy w przyszłości planuje Pani spróbować swoich sił w filmie, jeśli pojawi się taka okazja?
Bardzo bym chciała, ale jakoś się nie pojawia. Nawet zapisałam się do agencji i myślałam, że może tym sposobem się przebiję. Przynajmniej, że będę zapraszana na jakieś castingi, bo przecież na casting też trzeba być zaproszonym. Dwa lata temu miałam dwa dni zdjęciowe. Każdy w innym filmie po jednej scence. To jest też olbrzymie obciążenie psychiczne, bo wchodzisz wśród ludzi, którzy grają już coś dużego, a ty jesteś jednym z epizodystów. Znam bardzo wielu reżyserów z okresu młodości i też z seriali, którzy dopiero zaczynają. Niestety nikt nie pomyślał o mnie.
Czy są jakieś cele lub marzenia, które chciałaby Pani jeszcze zrealizować?
Zawsze chciałam zagrać w dramacie Czechowa, ale grałam tylko w szkole teatralnej i raz zrobiłam zastępstwo za moją przyjaciółkę w teatrze. Marzę również o zagraniu w jakiejś sztuce amerykańskiej, ale z lat sześćdziesiątych, np. Tennessee Williams. Zawsze chciałam również zagrać w „Weselu” Wyspiańskiego. Rola Nosa, tego pijaka to jedyna, którą chciałabym zagrać. Ta postać mnie najbardziej interesuje. Oczywiście wszystkie role kobiece są przepiękne, ale gdybym była o trzydzieści lat młodsza. W życiu prywatnym chciałabym być zdrowa i więcej podróżować ze swoim mężem.
Jest Pani również bardzo zaangażowana w liczne akcje charytatywne i wolontariat m.in. dla hospicjum, fundacji na rzecz zwierząt lub czytanie bajek dzieciom. Co motywuje Panią do angażowania się w takie inicjatywy?
W hospicjum leżała moja przyjaciółka, która tam umarła. Wtedy się z nimi „zakolegowałam”, bo bardzo mi się podobało, jak się opiekują i zajmują tymi chorymi. Zagrałam potem w takim filmie dla hospicjum lekarkę. Przychodziłam tam parę razy, bo naprawdę uważam, że to jest wspaniałe miejsce. Dzięki temu, że tam działam, mogłam pomóc kilku moim znajomym w czasie pandemii. Tak mnie wychowano, że jeżeli mogę to pomagam. Lubię zwierzęta, mam kota. Nigdy psa nie miałam, bo mieszkaliśmy w małym mieszkaniu. Moja córka bardzo chciała mieć psa, więc dostała kota. Chodzi o to, że wyprowadzanie zwierzęcia, jak się jest cały dzień poza domem, jest trudne. Bardzo lubię czytać dzieciom. Jak przestałam czytać swojej córce to pomyślałam, żeby może czytać innym dzieciom, które nie potrafią. Mnie to sprawia ogromną przyjemność. Jak się spotykałam z dziećmi w bibliotece i im czytałam, to również z nimi rozmawiałam. Dzieci ci wszystko powiedzą. To jest czasem bardzo niebezpieczne. Przychodziły też grupy integracyjne. Były osoby z zespołem Downa lub autystyczne. Dla mnie to też było doświadczenie, jak się z takimi dziećmi komunikować, bo one są czasami nieprzewidywalne. Już dawno nie czytałam przez pandemię, a chętnie bym wróciła do takich spotkań.
Czy ma Pani jakieś rady dla początkujących aktorek/aktorów?
Nie. Nie mam dlatego, że ci ludzie, którzy teraz przychodzą do teatru, urodzili się w innej rzeczywistości. Oni mają inne zasady. Myślę, że między naszymi pokoleniami zostało coś przerwane. Oni wiedzą wszystko najlepiej. Nie chcę nikogo pouczać i nikomu dawać dobrych rad. Oni mają zupełnie inny stosunek do teatru. Myślę, że dla nich teatr nie jest już tym miejscem, którym był dla nas.
Gratuluję Pani czterdziestu pięciu lat na scenie. Życzę dalszych sukcesów!
Że dożyłam, bo paru moich kolegów z roku niestety nie dożyło. Muszę ci powiedzieć, że jest tyle wspaniałych aktorek i aktorów, o których nikt nie wie. Nas uczono: „Siedź w kącie, znajdą cię”. Taka pokorność była w krakowskiej szkole.
Więcej o kulturze i sztuce znajdziecie tutaj.


