Więcej...

    Jędrek Połonina – król bieszczadzkich zakapiorów

    Kiedy dziś tęsknimy za tym, by „rzucić wszystko i ruszyć w Bieszczady” rzadko pamiętamy, skąd się ta współczesna „moda” wzięła. A minęło już kilka dekad odkąd Bieszczady przygarnęły zawadiaków, którzy odważyli się porzucić pogoń za pieniądzem i więzy odpowiedzialności. Chcieli żyć, jak im w duszy gra. Najsłynniejszy z nich nawet artystyczny pseudonim wziął sobie prosto z gór.

    A przyjechał tu na chwilę

    Do dziś jego oficjalne nazwisko: Andrzej Wasielewski, pozostaje znane przede wszystkim wąskiemu gronu jego przyjaciół. Ale już nie znać legendy Jędrusia Świątkarza lub Jędrka Połoniny to ujma dla każdego aspirującego bieszczadnika.
    Kiedy pod koniec lat 60. Jędrek przyjechał w Bieszczady na wakacje, tuż przed maturą, nie wiedział jeszcze, że oto właśnie znalazł swoje miejsce na ziemi. Choć urodził się z dala od gór, w podtoruńskim Górznie, w połoninach zakochał się od pierwszego wejrzenia i podobno to dla nich porzucił szkołę. Zatrzymał się początkowo u Lutka Pińczuka, w legendarnej Chatce Puchatka (schronisku turystycznym, obecnie odbudowywanym) na połoninie wetlińskiej, która już na zawsze pozostała jego ukochanym miejscem w Bieszczadach.
    Jako młody chłopak zakochał się jednak nie tylko w górskich przestrzeniach i krajobrazach. Był pod urokiem zakapiorskiego stylu życia: leśnych ludzi, którzy w połowie ubiegłego wieku na nowo odkrywali opuszczone Bieszczady, obcując z przyrodą i oswajając dziką krainę. Bieszczadzcy zakapiorzy wiedli proste i wolne życie, wskrzeszali do życia tradycję ogniskowych ballad do białego rana i zakrapianych rozmów w zapomnianych karczmach.

    Król wagabundów

    I tak też zaczął żyć Jędrek Wasielewski, gdy zadomowił się na dobre na Podkarpaciu. Jego życie stało się symbolem artystycznej wolności i włóczęgostwa. Nigdzie nie zabawił na dłużej, często zmieniał miejsca zamieszkania: Glinne, Orelec, Solina, Terka, Wetlina, Lesko, Zagórze, Kulaszne. Pomieszkiwał u przyjaciół, w piwnicach, w ziemiankach, sypiając na baranim kożuchu albo na klepisku. Na pewien czas zadomowił się w piwnicy Domu Kultury w Lesku. Żył od okazji do okazji, często z pożyczek i darowizn.
    Był stałym bywalcem wielu górskich schronisk, w tym wspomnianej już „Chatki Puchatka” i „Latarni Wagabundy” w Woli Michowej (działającej do dziś, choć w budynku położonym po sąsiedzku).
    – Pewnego razu wyskoczyłem na kilka godzin, a w schronisku zjawił się Jędrek – wspominał w jednym z artykułów właściciel schroniska, Wojtek „Kiju” Gosztyła. – Kiedy wróciłem, siedział na progu i spoglądał na mnie baranim wzrokiem. Widocznie miał pusto w żołądku tego ranka, gdyż wyjął z piwniczki butlę z winem owocowym i zajadał z niej „podrasowane” wiśnie. Więc raczej nie mógł patrzeć inaczej.
    W schronisku Jędruś czuł się jak u siebie, nawet pod nieobecność gospodarza, na którego serdeczność mógł liczyć na tyle, że miał u niego swój pokój i znał miejsce przechowywania klucza. Pamiątki po nim w postaci licznych rzeźb gospodarz musiał przytwierdzić na stałe do ścian, bo zbyt często zdarzało się, że wychodziły wraz z opuszczającymi schronisko turystami, „na pamiątkę”.
    – Był wszędzie tam, gdzie nieludzko zatracał się tamten zakapiorski Bieszczad – napisał Andrzej Potocki. – Żył jak rock’and’rollowcy – z dnia na dzień, imprezując na całego przy każdej nadarzającej się okazji. Kochał piosenki Wołodii Wysockiego, ale jeszcze bardziej kochał alkohol. I kobiety. I konie. I psy. Przeszedł przez życie gwałtownie i szybko jak wiosenna burza (…) Jedni widzieli w nim zwyczajnego pijaka, inni genialnego artystę, a on nie zważając na to upadał i podnosił się, gubił kapelusze i sięgał po aureole.

    Bieszczadzki Nikifor

    A były aureole nieodłączną częścią twórczości Jędrka Połoniny. Bieszczadzkiemu wagabundzie nie sposób odmówić talentu: rzeźbił wspomnianych świątków w znalezionych kawałkach desek, w powyginanych konarach i korzeniach drzew przewróconych przez wichurę. Napotkanym podczas wędrówki turystom oferował je prosto z targanego na plecach worka: szczególnie madonny, anioły, kapele, bieszczadzkie strachy i „Cyryle” – sylwetki cerkiewnych świętych. Wyrzeźbienie jednego w wąskiej deseczce zajmowało mu jedną – dwie godziny.
    – Dopiero w Bieszczadzie stał się prawdziwym artystą – pisze Andrzej Potocki w jednej ze swych książek, choć wspomina, że „świątki” strugał Jędrek już jako siedemnastolatek.
    Przesycone bieszczadzkim folklorem rzeźby trafiały do koneserów sztuki ze Stanów Zjednoczonych i Niemiec, ale wiele Połonina po prostu rozdał przyjaciołom czy przygodnym znajomym w podziękowaniu za poczęstunek i wspólne chwile przy ognisku i gawędzie. Rzeźby Ostatniej Wieczerzy jego autorstwa i płaskorzeźby przystanków drogi krzyżowej można obejrzeć do dziś w kościele w Średniej Wsi (najstarszym w Bieszczadach drewnianym kościele z przełomu XVI i XVII w.). Podobno jako pierwszy zaczął też rzeźbić postaci bieszczadzkich „dusiołków”, czyli figlarnych, górskich diabląt z lipowego drewna.
    Podobnie jak w wypadku krynickiego malarza, sztuka Jędrka nie od razu została rozpoznana. Sam zaś artysta dla jednych był kwintesencją artystycznej wolnej duszy i bieszczadzkiej wolności, dla innych zaś – zwykłym pijaczyną, którego artystyczne zdolności traktowano pobłażliwie i z przymrużeniem oka. W przeciwieństwie jednak do Nikifora Jędrek nie był samoukiem. Choć jego najważniejszymi nauczycielami były: natura i wschodniokarpacki folklor, to przez pewien czas był, całkiem formalnie, uczniem Antoniego Rząsy (jednego z najbardziej znanych rzeźbiarzy polskich w latach 60., tworzącego w nurcie ludowym).

    Artysta wszechstronny

    Ale choć rzeźby są najbardziej znanymi spośród dzieł Jędrusia Świątkarza, trzeba przyznać, że był on artystą wybitnie wszechstronnym. Współtworzył na przykład grupę literacką Ogród/Ogród-2. Malował, także na szkle, rysował tuszem. Swoje rysunki publikował m.in. w „Podkarpaciu” i w bieszczadzkich wydawnictwach Andrzeja Potockiego. Marzył o własnej rubryce „Z teki Jędrka Połoniny” w „Nowinach”. Nie udało mu się też zrealizować innego dzieła, które projektował: nietypowej mapy Bieszczadów z zaznaczonym Szlakiem Zakapiorów, wiodącym wędrowców do najbardziej znanych siedlisk bieszczadników.
    Miał przyjaciół wśród artystów z całego kraju, po którym zdarzało mu się podróżować, szczególnie w krótkich okresach przerw od włóczęgostwa, gdy pracował jako dekorator czy scenarzysta. Korzystał z gościnności zaprzyjaźnionych malarzy, aktorów, poetów. Podobno Magda Umer osobiście odesłała go kiedyś z powrotem w Bieszczady, gdy zbyt długo zasiedział się w jej warszawskim mieszkaniu.
    Jędrkowi zdarzało się też wyśpiewać ogniskowe gawędy wraz z dobrym przyjacielem, legendarnym bieszczadzkim bardem, Wojtkiem Bellonem. Przy chacie w Kulasznem, swoim ostatnim domu, przygotowywał zaś organy z suszonych własnoręcznie łodyg dzięgielu zamiast rur, aby wiatr mógł „grać na lutni Pana”.

    Serdeczny gospodarz

    Bywalcy tejże chaty wspominają jej skromne, własnoręcznie wykonane przez artystę wyposażenie: rzeźbiony stół i ławę, przykryte skórami dzikiej, bieszczadzkiej zwierzyny. W kącie uwagę zwracał stary cerkiewny krzyż, a na honorowym miejscu – portret Andrzeja Kmicica z wąsami i… rogami. – To mój patron – rogata dusza – miał wesoło objaśniać gościom gospodarz. A miewał ich często i wielu, bo choć rzeczy materialne nie miały dla niego większego znaczenia, chętnie dzielił się z innymi tym, co akurat miał. Podobnie jak przygodne radości i okazje do świętowania. Najbardziej zaś cenił sobie podobno odwiedziny najmłodszych wędrowców, harcerzy i studentów, którym ofiarowywał nocleg na drewnianej podłodze swojego domu.
    – Rosną nam wspaniali ludzie – mówił o młodzieży i dodawał, trudno stwierdzić czy całkiem poważnie – Następny Starej Bieszczadzkiej Brygady. Nie piją, nie palą, wyznają swój własny świat wartości.
    Wśród jego własnych wartości ważne miejsce zajmowało ogromne umiłowanie życia, szacunek dla przyrody i dla każdej żywej istoty. Z owczarkiem Ajaksem, znalezionym w górach, poranionym po ataku dzików i odratowanym przez siebie, dzielił skromne życie, każdy bochenek chleba i konserwę.

    Kowboj z dłutem

    Jędrek ukochał sobie też konie. Jednego – Gwiazdkę – kupił, a drugiego (Północkę) ktoś podarował mu jako źrebaka. Przemierzał na ich grzbietach bieszczadzkie szlaki, w malowniczym stroju, zawadiackim kowbojskim kapeluszu (film o Jędrku Połoninie z 1992 roku nosi zresztą tytuł „Kapeluszowy Kowboj”) i często z gitarą przewieszoną przez ramię. Podobno zamiast winchestera przytroczone miał do siodła rzeźbiarskie dłuta, a w jucznych workach – świątki na sprzedaż.
    To zapewne te wędrówki przed siebie, bez celu, od wsi do wsi utrwaliły jego wizerunek „króla bieszczadzkiej cyganerii”. Zdarzało się, że bieszczadzki kowboj w pełnym rynsztunku zajeżdżał drogę autokarom wiozącym turystów, zatrzymywał je i zaczepnie nagabywał co ładniejsze panny, aby z nim dalej ruszyły konno.
    Włóczęgowska osobowość Jędrka, jego szwendacki styl bycia, umiłowanie swobody i wolności zapewniały mu niezmienną popularność i uczyniły zeń prawdziwą atrakcję turystyczną. Jędrek chętnie zresztą z tego statusu korzystał, odwdzięczając się za kolejne postawione kolejki pieśnią, opowieściami i swoim niepowtarzalnym towarzystwem.

    Niespokojny duch

    Do malowniczego wizerunku bieszczadzkiego kowboja nie pasowała życiowa stabilizacja, toteż trudno jej szukać w życiorysie Jędrka. Próbował przez jakiś czas ustatkować się i gospodarzyć: myślał o założeniu gospodarstwa, hodował nawet owce. Zdarzało mu się pracować, m.in. jako palacz w kotłowni Technikum Leśnego w Lesku czy jako kustosz galerii „Synagoga”. W każdej z tych „poważnych” prac wytrzymywał jednak najwyżej kilka miesięcy. Jego niespokojny duch ciągnął go do włóczęgi i z dala od jakichkolwiek zobowiązań.
    Przez kilka lat miał wprawdzie Jędruś żonę, Grażynę i nawet obdarzył jej rysami niektóre z wyrzeźbionych przez siebie madonn, jednak niewiele o niej wiadomo poza tym, że ich małżeństwo nie przetrwało długo.
    Jędrek zamieszkał wraz z żoną w jej mieszkaniu w Solinie po tym, jak pożar strawił jego chatę w Orelcu. To tam zaczął szkicować i malować na szkle, bo w bloku nie mógł rzeźbić. Niedługo tak jednak wytrzymał, z dala od dzikich połonin i bezkresnych przestrzeni, a wraz z jego wyprowadzką zakończyło się ich małżeństwo. Jakiś czas później na zgliszczach poprzedniej chatki zapalił ognisko, chwycił w ręce gitarę i zaśpiewał: „Jeszcze nie czas chować marzenia do szaf…”

    Choroba artystów i wolnych ptaków

    Życiową stabilizację utrudniało Jędrkowi nie tylko artystyczne umiłowanie wolności i włóczęgowskie usposobienie. W jej osiągnięciu przeszkadzał mu też alkohol – nieodłączny towarzysz zakapiorskiego życia. „Po pijaku” zdarzało mu się popadać w konflikty, zrażać do siebie ludzi czy tracić pracę zarobkową.
    Kilka razy dzielił się z przyjaciółmi planami budowy domu w Wetlinie, z widokiem na Smerek i Hnatowe Berdo. Tymczasem jednak wynajął dom w Terce: starą, pokrytą słomianym dachem chatę, malowniczą jak on sam, ale zimną i nieprzystosowaną do życia. Mimo to wytrzymał tam ze dwa lata, chciał ją nawet kupić. Okolica nie sprzyjała jednak planom Jędrka, było to bowiem odosobnienie dobre dla porządnych gospodarzy, nie dla bieszczadzkiego pędziwiatra. Nie było tu ani jednej knajpy, a szlaki wycieczek rzadko zahaczały o te tereny. Całkiem inaczej niż w turystycznej Wetlinie, gdzie bieszczadzki kowboj zawsze mógł liczyć na poczęstunek od spragnionych obcowania z folklorem turystów.
    „Uspokajać się” zaczął podobno po czterdziestce, czyli u schyłku swego krótkiego życia. Znalazł wtedy opiekunów w Ewie i Władku Wójciakach z Rzepedzi, którzy traktowali go z niemal rodzicielską czułością. To oni ustanowili go rezydentem w chacie w Kulasznem, którą kupili. Cieszyli się niczym dumni rodzice z kolejnych jego kroków na ścieżce samodzielnego, dorosłego życia. Świętowali małe sukcesy, kolejne rzeźby, przygarnięcie psa, wizytę u chorej sąsiadki, naprawę płotu.

    Na niebieskiej połoninie

    To do nich, do Rzepedzi jechał po hulance 4 września 1995. Był już nawet na dworcu kolejowym w Komańczy, ale w ostatniej chwili zdecydował się wrócić do knajpy, z której niedawno wyszedł. Alkohol, który nadawał rytm jego niezwykłemu życiu dzikiego artysty, pokrętną ścieżką sprowadził na niego śmierć. Jędrek zginął pod kołami samochodu prowadzonego przez pijanego kierowcę.
    Spoczął na cmentarzu w Kulasznem, pod wielkim bieszczadzkim głazem, na którym napis głosi: „Słuchałem pieśni sumienia wyrytej czekanem na kamieniach”. Wetlińskiego kowboja upamiętnia też krzyż pospawany z końskich podków przez Janka Mazura „Betona”. To on podczas pogrzebu przyjaciela, łamiącym się głosem zaintonował przy dźwiękach gitary: „On zawsze mówił prosto w oczy, że kląć nie trzeba na ten świat, że można leżeć nawet w błocie i patrzeć na niebo pełne gwiazd” („Majster Bieda, czyli zakapiorskie Bieszczady”).
    O niezwykłym życiu króla bieszczadzkiej cyganerii dowiadujemy się ze wspomnień i prywatnych fotografii jego przyjaciół, które zebrał i wydał w formie książki Andrzej Potocki. Na cześć barda powstały też liczne pieśni i wiersze. W Kulasznem stoi pomnik Jędrka Połoniny, a w lipcu tego roku, podczas „Jędrkowego Złazu” w Komańczy odsłonięto ławeczkę upamiętniającą jego malowniczą postać.
    „Pan wezwaniem przedwczesnym dłutko z rąk Ci
    wytrącił – pilną widać miał sprawę do Ciebie. Może
    święci zazdrośnie spoglądali na ziemię i kapliczki Twe
    chcieli mieć w niebie?”
    List do Jędrka Połoniny
    Anna M. Kiełbiewska, Komilfo.biz
    Źródła:
    • https://www.jaslo4u.pl/krol-cyganerii-bieszczadzkiej-newsy-jaslo-15271
    • Andrzej Potocki, „Bieszczadzkie przypadki Jędrka Wasielewskiego Połoniny”
    • Stanisław Siwak, O Jędrku Połoninie, co w Bieszczadach tworzył dusiołki, https://nowiny24.pl/o-jedrku-poloninie-co-w-bieszczadach-tworzyl-dusiolki/ar/5824575
    • https://sanok.naszemiasto.pl/trwa-zbiorka-na-laweczke-poswiecona-jedrkowi-poloninie/ar/c13-8297406

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!

    Akceptuję Politykę prywatności / RODO i Regulamin serwisu

    Proszę podać swoje imię tutaj



    Inne w kategorii

    PARTNERZY