– Niesamowite, prawda? – usłyszała za sobą znajomy głos szefa techników. – Coś takiego w dwudziestym pierwszym wieku, kilkanaście kilometrów od dużego miasta.
– Ludzkie potrzeby nie zmieniają się od wieków. A – tak się przecież zawsze mówi – zdrowie było i jest najważniejsze – odpowiedziała komisarz, odwracając się w jego stronę.
– No właśnie: zdrowie. Ale żeby zdawać się na jakiegoś znachora? – nie mógł nadziwić się mężczyzna. – Przecież to szarlataneria. Karać za to powinni.
Przeszli wzdłuż długiej kolejki, przyglądając się uważnie zgromadzonym ludziom. Kogo tam nie było – kilka osób na wózkach, starszych, ale widzieli także całkiem małe dzieci, kobiety ze wsi, które pewnie jeszcze parę godzin wcześniej pracowały ciężko w swoim gospodarstwie, elegantki z miasta z torebkami – oryginalnymi lub nie Coco Chanel albo Louis Vuitton, a także mężczyźni, w większości w średnim wieku, jedną ręką ocierający pot z czoła, a drugą kontrolujący ruch papierosa z ust i do ust. Było też kilka osób ze zwierzętami, większymi lub mniejszymi psami i kotami.
Wszyscy oni podejrzliwie zerkali na parę policjantów zmierzających bezceremonialnie w kierunku wejścia do domu.
Drzwi otworzyły się przed nimi nagle, jakby ktoś w środku tylko czekał, aż staną na progu i ukazał się w nich niski, niepozorny, na oko dwudziestokilkuletni mężczyzna.
– Państwo z policji, nie? Z policji, nie mylę się? – dopytywał bez wstępów.
Zamojska i szef techników pokazali mu swoje odznaki, a potem spytali, kim on jest i co tu robi.
– Jestem Tomuś Wawrytko, asystent Mistrza Artura, jego prawa ręka… od jakiegoś czasu. To ja odkryłem zwłoki i was wezwałem.
– Aha – kiwnęła głową policjantka. – To prowadź pan.
Poszli za nim przez długą ponurą sień oświetloną marną żarówką bez klosza, a on stanął przed drzwiami na jej końcu, drewnianymi, staromodnymi z dużą szybą w kolorze miodu i szeptem powiedział wskazując na nie palcem:
– To tu.
– Wchodził pan tam? – spytał szef techników.
– Wchodziłem, no jasne, ale tylko raz, na krótko, ale jak zobaczyłem, że mistrz nie żyje, wyszedłem od razu i do was zadzwoniłem. I od tej pory siedzę tu i pilnuje, żeby nikt tam nie zaglądał.
Gabinet mistrza był zaskakująco zwyczajny i skromny. Zwykły stół z paździerzowej płyty, dwa niemniej zwykłe metalowe krzesła, w kącie stara dębowa szafa. Na jednym z dwóch krzeseł, twarzą do drzwi siedział martwy mężczyzna. Był dużo starszy od swego pomocnika. Miał krótką siwą brodę, która przechodziła w gęste włosy o tej samej barwie na jego klatce piersiowej, widocznej spod rozpiętej flanelowej koszuli. Oczy miał szeroko otwarte, żeby nie powiedzieć wybałuszone.
Szef techników zbliżył się do ciała i pochylił się nad nim.
– Uduszony – powiedział. – Najprawdopodobniej, widzę ślady na szyi. Zaraz przyjedzie ekipa z koronerem, to dowiemy się więcej.
– Co on… co ten cały Mistrz Artur właściwie robił… czynił? – spytała Zamojska, próbując dostosować swój język do sytuacji.
– No… uzdrawiał – odpowiedział młody asystent. – A ostatnio to nawet ożywiał już martwych.
– O! Naprawdę?! – wtrącił się szef techników. Nie udało mu się ukryć w głosie szyderstwa. – A kogo to ostatnio pana Mistrz ożywił? Przydałaby się jakaś lista.
***
– To prawda, to mnie spotkało to szczęście – powiedziała pani Misztalowa, przeraźliwie chuda sześćdziesięciolatka z fryzurą w kok. – A właściwie mojego Pufika.
Przytuliła do piersi małego yorka.
– Już się pożegnałam z moim kochaniem, a Mistrz Artur taką mi radość sprawił.
– Jego ożywił? Tego psiaka? – szef techników wskazał palcem na psa. – Na pewno?
Kobieta obruszyła się.
– Na pewno, proszę pana. Był nieżywy, a teraz jest żywy. To chyba ożywienie jest, nie?
– I to ten sam pies? – nie dawał za wygraną policjant. – Może innego yorka pani w zamian dostała?
– No wie pan? Co pan myśli, że swojego psa nie poznam? Pufik jest jedyny, niepowtarzalny, moja miłość, moja radość.
– I pani tak od razu z martwym psiakiem do tego znachora pobiegła? – spytała teraz Zamojska.
– No, tak od razu to nie. Miałam szczęście wielkie, a właściwie mieliśmy oboje, Pufik i ja, że akurat wtedy był u mnie Tomuś Wawrytko.
– Akurat był? – tym razem niemal chórem spytało oboje policjantów.
– No tak, bo on wtedy pracował u nas w gminie jako listonosz i tylko czasem coś tam Mistrzowi pomagał. No i od razu powiedział: tylko Mistrz Artur coś tu zaradzić może. I pojechaliśmy bez zwłoki i …
– I to na pani oczach się stało? – spytała policjantka.
Kobieta milczała przez kilka sekund.
– Nie na moich – odpowiedziała powoli, już wyraźnie poirytowana. – W przedpokoju czekałam, a w środku tylko Mistrz Artur i Wawrytko byli. A potem mi żywego Pufika wynieśli.
– Aha – powiedziała komisarz. – I jeszcze jedno pytanie: Ma pani pomysł, kto mógł źle życzyć Mistrzowi Arturowi?
– No jasne – odpowiedziała bez zastanowienia. – Ta łachudra z Poniatowa. Smółko, ten niby znachor, co z Mistrzem konkurował, choć mu do pięt nie sięgał. Ale od kiedy Mistrz kochany Pufika uzdrowił, ludzie już tylko do niego przychodzili. Jasne, że tamten zazdrościł bardzo i źle życzył Mistrzowi.
***
– To oszust! Oszust! Oszust i tyle! – krzyczał mężczyzna, machając rękami. – Jakie ożywienie? Co za bzdura! Wierzycie w to?
– Jasne, że nie, panie Smółko – odpowiedziała komisarz Zamojska. – Ale psa widzieliśmy – mrugnęła porozumiewawczo w stronę szefa techników.
Mężczyzna złapał się za łysą jak kolano głowę i prychnął:
– Oszustwo mówię! Jakiś trik albo ta głupia Misztalowa z nimi w zmowie. Ja żadnym szarlatanem nie jestem. Zielarstwo uprawiam i prądem z rąk leczę! I zabić go nie zabiłem! Alibi mam, a jakże. Cały dzień tu byłem i ludzi przyjmowałem, a w nocy z żoną i z dziećmi w domu. Zaświadczą!
***
Tomuś Wawrytko z politowaniem pokiwał głową.
– Alibi? – roześmiał się. – Nie dajcie się nabrać. Znachor i uzdrowiciel ze Smółki żaden, ale ten diabeł z Poniatowa, to wszyscy wiedzą, bilokację opanował jak nikt od czasów ojca Pio. Sam zaświadczyć mogę, że widziałem go w sklepie w mieście, a inni tego samego dnia, w tej samej godzinie w knajpie w Poniatowie z nim przy stole siedzieli. Taka to sprawa!
Szef techników tym razem już nie wytrzymał i zaczął się nagle śmiać. Śmiał się głośno, soczyście, głęboko, a Zamojska patrzyła na niego, jakby go pierwszy raz w życiu widziała, słuchała jego śmiechu i pomyślała nagle, że mogłaby się w tym śmiechu zakochać.
***
Kiedy na drugi dzień ponownie stanęli przed domem Mistrza Artura, po wielkim tłumie nie było już ani śladu. Na ziemi przed wejściem siedział Tomuś Wawrytko i płakał. Nie zauważył, kiedy podeszli.
Zamojska pochyliła się nad nim i dotknęła ręką jego ramienia.
Podniósł na nią zapłakaną zabrudzoną rozmazanym brudem twarz.
– Co się stało? – spytała.
– Odeszli, wszyscy odeszli. Nie zatrzymałem ich – szlochał Wawrytko.
– A chciał pan ich zatrzymać? Po co?
– Wyszedłem do nich, kiedy zaczęli odchodzić na wieść o śmierci Mistrza – odpowiedział Wawrytko. – Mówiłem, że będę kontynuował jego dzieło, że też będę leczył i ożywiał. Że Mistrz przekazał mi wszystko. Ale nie słuchali. Śmiali się ze mnie, szydzili. Uciekli do tego diabła Smółki.
– Myślał pan, że to takie proste? – spytała Zamojska. – Że jak się pan go pozbędzie, to ludzie ot tak zaufają panu? Bo to pan go udusił, prawda?
– To, co on robił to było oszustwo – powiedział Wawrytko, patrząc jej prosto w oczy. – Wcale nie ożywił tego yorka.
– No jasne, że nie! – krzyknął z triumfem szef techników. – To oczywiste! To do początku było oczywiste!
– To ja to zrobiłem – powiedział z nieukrywaną dumą Warytko. – Ja! On nie mógł nic zrobić, a ja położyłem tylko ręce na psie i ożył. To ja, rozumiecie? To ja jestem cudotwórcą!