Więcej...

    Młody sąsiad przyniósł mi zakupy. Wtedy doznałam wstrząsu

    Starość od zawsze kojarzyła mi się z takim okresem w życiu, w którym nie musisz ustawiać budzika, bo nie musisz wstawać. Nie wiem dlaczego, ale zawsze sądziłam, że to taki czas, w którym będę miała go dużo dla przyjaciół i jeszcze więcej dla rodziny. Spędzę go też na czytaniu wielu książek, wiecie tych książek, na które normalnie nie miałam czasu. Możecie się śmiać, ale od zawsze chciałam przeczytać „Lalkę” Prusa, w szkole zabrakło weny. Wydawało mi się, że odpocznę.

    ***

    Ciągnęłam swoje życie w całkowitym przeświadczeniu, że jak wybije ta godzina, z dumą spakuje rzeczy z biurka i zostawię je komuś innemu. Komuś, kto pewnie będzie dużo lepszy ode mnie. Przecież miną lata, a ja nie będę miała aż takiego wykształcenia, a i moje doświadczenie będzie można uznać za nie do końca przydatne. Wiecie ja nie wiem czemu przypisałam tej części naszego życia aż tyle zasług, nie widząc wad. Musiałam mieć albo tak strasznie nudne życie albo taką ogromną wyobraźnię, żeby nie dostrzegać tego, co może mnie czekać.

    Zacznę od tego, że starość nie zaczyna się wtedy, gdy masz więcej czasu, tylko wtedy gdy częściej chodzisz na pogrzeby przyjaciół niż na ich urodziny. Starość to moment, w którym nie ustawiasz budzika, ale nie dlatego, że nie musisz wstawać. Nie ustawiasz, bo nie masz po co. Cieszyłam się kilka pierwszych tygodni. Jaka radość z picia porannej herbaty, spokojne zakupy w osiedlowym sklepie. Ten moment, w którym jak zagadasz się z sąsiadką, nie wpędza Cię w poczucie winy, bo świat jest piękny. Nagle czas nie miał znaczenia. Równie szybko jak nie miał znaczenia, równie szybko zaczął mieć znowu znaczenie. Godziny, minuty, sekundy, każdy dzień taki sam, każdy tydzień podobny i miesiąc. Powoli zamieniało się to w koszmar.

    ***

    Było mi źle, tęskniłam za pracą, za moim biurkiem i za problemami. Bo ja nawet problemów nie miałam. Telewizja, te same seriale, o tej samej godzinie programy informacyjne. Byłam na siebie zła. Uznałam, że może zacznę zamieniać rutynę tygodnia na krótkie wyjazdy do dzieci. Będę spełniać się jako babcia, pełnoprawna i na emeryturze. Niestety dzieci ucieszyły się raz, może dwa. Potem miałam ich miny przed oczami za każdym razem, jak dzwoniłam. To nie tak, że ja chciałam ich zamęczyć. To nie tak, że ja chciałam źle. Ja potrzebowałam mieć w życiu sens i to było straszne, bo ja nie wiedziałam, gdzie szukać tego owego sensu. Kiedy patrzyłam na młodych, spieszących się ludzi, było mi źle. Miałam wrażenie, że tylko ja nie wiem, co robić.

    Miałam w sobie przekonanie, że jako jedyna na tym świecie nie potrafiłam zorganizować sobie czasu. Kiedy przestałam myśleć o czasie, spałam długo, wstawałam, jadłam i patrzyłam w okno, noce były najgorsze, czas wydawał się wiecznością. I tak tydzień za tygodniem, bez zmiany. Nie zauważałam nawet, że podstawowe czynności zaczęłam wykonywać jak byłam zmuszona. Pranie, sprzątanie to taka, nazwijmy to ładnie, abstrakcja. Chciałam od siebie wymagać, ale czułam się, jakbym w momencie przejścia na emeryturę, oddała całą swoją mądrość życiową komuś innemu. Pewnego dnia uzmysłowiłam sobie, że nie chcę tak żyć, chcę mieć w głowie to, co miałam na kilka lat przed moją emeryturą. Miałam naprawdę dużo podejść do takiego myślenia, naprawdę chciałam, żeby tak było.

    ***

    Każdego dnia miałam miliony różnych wymówek, żeby to nie było akurat dziś. I bałam się, że nie dam rady tego sama zrobić. Chciałam nawet o tym porozmawiać z lekarzem. Wiecie co było najśmieszniejsze, że podczas tej dość dziwnej rozmowy, nie dowiedziałam się nic. Mało tego, lekarz też nie dowiedział się nic. Nie zadał mi pytania o mój stan psychiczny, ani jednego. Wszystkie dotyczyły mojego zdrowia fizycznego, a mnie najzwyczajniej w świecie bolała dusza i to uwieziona w takim starym, pomarszczonym ciele, w którym ja nie chciałam być. Kochałam życie, ale nie widziałam w nim miejsca dla siebie. Chciałam wszystko robić jak kiedyś.

    Nie umiałam wpisać się w to coś, co określa się mianem życia. Rodzina nie rozumiała faktu, że tak bardzo chciałam mieć ten czas dla siebie, a teraz nie potrafię tego wykorzystać. Na początku próbowałam im to wytłumaczyć, ale wszyscy dobrze wiemy, że młodzi ludzie mają ogromne problemy ze zrozumieniem nas, starszych. Wszystkim wydaje się, że wiedzą lepiej. Nie, ja wiem lepiej, ja wiem, że potrzebuję pomocy, ale nie do zrobienia kubka herbaty, tylko ja zwyczajnie chcę czuć się potrzebna. Ja muszę czuć się potrzebna.

    ***

    Już wam tłumaczę dlaczego. Od samego początku naszego życia jesteśmy potrzebni, jako dziecko jesteś dla rodziców, skupiają sią na tobie, wspierają, jako dorosły człowiek czujesz się potrzebny albo dla swoich dzieci albo w pracy, przechodzisz do tego etapu, na którym… na którym właściwie co? Dla szefa już jesteś tylko wspomnieniem i jest dość dobrze, jeśli kojarzy twoją twarz lub twoje imię. Dzieci już nie wymagają twojej opieki, a nawet nie chcą twojej, nazwijmy to, rady, szybko klasyfikują to do rangi wtrącania się w nie swoje sprawy. I ja właśnie jestem na tym etapie, nie znałam go wcześniej, bo założyłam różowe okulary, że będzie tak dobrze, a było dość zwyczajnie, żeby nie powiedzieć, jak w złym śnie.

    Mijały już nie godziny czy tygodnie, moja szara rzeczywistość zmieniła się w lata. Pomyślicie, pewnie z czasem łatwiej, przywykła. Niestety z kolejnym rokiem było coraz gorzej. Wpędzałam się w ogromne poczucie winy na przemian z bezsilnością. Euforię przeżywałam tylko, jak miały odwiedzić mnie moje dzieci i wnuki. Wiem, mieszkali daleko i nie mogłam wymagać, by byli blisko każdego dnia. Ja ich nie odwiedzałam, tłumacząc się, że nie chcę podróżować. Taka poniekąd była prawda, jednak z małym wyjątkiem. Ja nie chciałam podróżować, ale nie dlatego, że byłam zbyt leniwa, nie chciałam podróżować, bo się bałam. Zapytacie czego? Nie wiem, jak mam być szczera. Zaczęłam obawiać się powoli wszystkiego: sklepu, ludzi na ulicy, powrotów z warzywniaka, potem zaczęłam się obawiać nocy i tego, co może się wydarzyć. Obawiałam się wszystkiego. Jak się domyślacie z czasem każde wyjście z domu stawało się wydarzeniem, które mroziło krew w żyłach.

     

    ***

    Znalazłam na to sposób i prosiłam syna sąsiadki, żeby robił mi zakupy, a ja będę mu za to płacić. Nie był to najlepszy sposób na takie rozwiązanie sytuacji, ale cóż, nie miałam wtedy najmniejszego pojęcia, co mogłabym zrobić. Z czasem poskutkowało to tym, że telewizor stał się moim jedynym kompanem, młody sąsiad jedynym człowiekiem, jakiego spotykałam. Przestałam odbierać telefony, zniknęłam z życia. To bolało najbardziej, poczucie bezsilności, strachu i brak wiary w to, co najcenniejsze, czyli brak wiary w radość z życia. Zastanawiacie się, czy to długo trwało, tak, jak ma się tyle lat, co ja, wszystko trwa długo. Czy zmieniłam coś na ten moment? Pewnie nie jest to zmiana  wielkiego formatu, ale pewnego dnia doznałam wstrząsu.

    Kiedy mój młody sąsiad przyniósł mi zakupy, zapłaciłam jak zawsze i zaprosiłam na herbatę, ten nigdy nie miał większych problemów, żeby ją ze mną wypić. Tym razem powiedział: wie Pani co, niech Pani nie będzie zła, ale tak strasznie śmierdzi w tym mieszkaniu, że nie dam rady wypić kolejnej herbaty – obrócił się i poszedł. Patrzyłam w okno, płakałam, ale to były łzy ukojenia, ja w końcu musiałam usłyszeć coś, żeby zrozumieć, że nie ja steruje swoim życiem. Umyłam się, wstawiłam pranie, przewietrzyłam mieszkanie, posprzątałam. I czekałam na kolejny dzień, kiedy mój sąsiad przyszedł po listę zakupów, ja czekałam już ubrana i gotowa. Wiedziałam, że pójście z nim to pójście drogą, która jeszcze mnie gdzieś poprowadzi, choćby do warzywniaka.

    ***

    Historia pokazuje, że nie zawsze jesteśmy w stanie zrozumieć każdy etap naszego życia. Nie jesteśmy w stanie zaakceptować wszystko tak z marszu. Dajemy sobie czas, ale też dość często mówimy sobie, ja tego nie rozumiem i nie akceptuje. Moment akceptacji przechodzi w różnych sytuacjach często wstrząsających dla nas. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ile osób jest właśnie w tym momencie w skórze bohaterki i ile radości sprawi takiej osobie choćby słowa: dzień dobry czy jak mija dzień? To my często pomagamy zamknąć się osobą starszym w szklanej bańce bez tlenu. Oni gasną, bo szukają sensu życia. Pomyśl o swoim rodzicu, dziadku, może jedyny uśmiech na jego twarzy jest wtedy, gdy widzi twoją twarz lub słyszy twój głos w telefonie. Kiedyś oni byli dla nas, dziś my bądźmy dla nich.

    Paulina Oleśkiewicz


    Tekst również dostępny na onet.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!

    Akceptuję Politykę prywatności / RODO i Regulamin serwisu

    Proszę podać swoje imię tutaj



    Inne w kategorii

    PARTNERZY