Kiedy go poznałam, wydawał mi się nudny, nawet trudny. Ja nawet byłam pewna, że nie jestem w stanie być z kimś takim. Miałam w głowie naukę, ale też i paczkę przyjaciół. O matko! Jakie my mieliśmy pomysły! I te nasze wyjazdy, wspinaczki górskie. Wszystko, co nas łączyło, dawało nam poczucie wspólnoty. Jak u muszkieterów, nie miałam poczucia, że potrzebuje jeszcze kogoś.
Moi rodzice nie należeli do biednych, niczego mi nie brakowało, więc mogłam dobrze się bawić i czułam, że życie należało do mnie, pomimo tego, że moja młodość przypadła na okres, kiedy w Polsce łatwo nie było. Teraz czasem zastanawiam się, czy wtedy nie było łatwiej. Myślę sobie, że pod względem tego, że liczyli się kiedyś ludzie i przyjaźnie, a nie telefony i te wszystkie programy komórkowe, które z realizmem świata nie mają nic wspólnego. Dlatego wtedy o przyjaźnie i o miłości było łatwiej.
Człowiek wiedział, że spotyka drugą osobę naprawdę, nie jej opis, który nie ma nic wspólnego z prawdą. Wiele wyjazdów, góry, morze i jeziora na Mazurach. Jeden z takich wyjazdów zmienił moje życie.
Poznałam moją miłość, na jednym z wyjazdów zgrupowania. Uwielbiałam Mazury, nie byłam w tym samotna. Zobaczyłam go, był zwyczajnie piękny, co raczej nie jest odkrywcze, każdy tak mówi, jak się zauroczy. Jak na swój wiek był wysoki, nawet umięśniony. Był ode mnie 2 lata starszy. Piękne włosy, które opadały mu na czoło i te oczy, w których człowiek się zakocha. Nie musiał nic mówić, ja mogłam tylko godzinami patrzeć w jego oczy. Czas wolny dobiegł końca i szybko wróciłam do domu. Ten obraz wrócił ze mną.
Szybko wróciliśmy do dnia codziennego, ja pamiętałam ten wzrok. Pamiętałam to, co się wydarzyło, ten moment, kiedy spojrzałam i poczułam, jak prąd przeszedł po całym moim ciele. Po roku byliśmy parą, tak bardzo zakochaną parą. Spędzaliśmy dużo czasu razem i w sumie, każdą sprawę dzieliliśmy między siebie. Nikt nie czuł się pominięty czy odosobniony. Mieliśmy wspólne pasje, miałam wtedy wrażenie, że nie ma na tym świecie nic, co mogłoby nas podzielić.
Razem zdawaliśmy maturę, razem poszliśmy na studia. Po pięciu latach studiów, kiedy obroniliśmy się dzień po dniu, ja wiedziałam, że to jest człowiek, z którym chcę spędzić życie. Jednak życie miało inne plany na nas. W tamtych czasach nic nie było pewne. Niestety nasze drogi się rozjechały. On wyjechał, ja nie mogłam. Byłam wściekła na system, na władze, na niego. Miałam pretensje. Uważałam, że mógł zostać, nie wierzyłam, że mógł zrobić coś takiego.
Po czasie, on nie chciał wrócić, a ja dalej nie mogłam wyjechać. Rozstanie w listach nie należało do łatwych. Najpierw czekanie na list, a potem czytanie go z zapartym tchem, po czym złość, której nie umiałam wyrazić słowami. Uważałam to za bezsens, obwiniłam go za wszystko. Minęły dwa lata, a ja poznałam mojego późniejszego męża. Jednak, to nie było takie uniesienie i taka wielka miłość. Nie dyskryminuję tego uczucia, to była miłość, ale chyba na innych zasadach. O ile w miłości można mówić o jakiś zasadach. Ja dziś wiem, że to było inne i z innej strony piękne.
Mieliśmy dwoje dzieci, wychowywaliśmy je wspólnie, a ja gdzieś w głębi serca szukałam tej wielki miłości, którą dostałam lata temu. Gdzieś w głębi duszy szukałam tego cienia radości, którą mi dawał ten płomienny romans sprzed lat. Dzieci dorosły, ja zostałam z mężem i to nie tak, że ja go nie kochałam. Wręcz przeciwnie, kochałam, tylko jakoś inaczej, jakoś tak, niby tak samo, a jednak inaczej. Nie umiem o tym mówić.
Na końcu naszej, wspólnej drogi, mój mąż ciężko chorował. Trzymałam go za rękę i patrzyłam jak każdego dnia płomień życia w nim gaśnie, aż zgasł. Mój opiekuńczy i dobry mąż odszedł i zostawił mnie samą. To była ogromna strata, były ze mną dzieci, ale mimo wszystko ta strata była wielka.
Pięć lat po śmierci mojego męża spotkałam mojego ukochanego z młodzieńczych lat. Z żalem i nienawiścią patrzyłam na jego dłoń, miał obrączkę. Mówił o dzieciach. Czułam, że mamy wiele wspólnego, ale tak daleko jesteśmy od siebie. Miałam w sobie tyle żalu i złości, że cudem powstrzymywałam się od zrobienia awantury. Wszystkie rany w sercu ożyły, jakby je zrobił po raz kolejny.
Wszystko to ze mną było do momentu, aż nie zostaliśmy sami w pokoju. Kiedy już chwycił moją dłoń, kiedy zobaczyłam ten sam błysk w oku, który pamiętam, jak miałam naście lat. Poczułam ten pamiętny dotyk i ten prąd, który mimo wieku przeszedł z taką samą intensywnością po całym ciele. Długo rozmawialiśmy. Zatarły się te lata, kiedy go nie było, miałam wrażenie, że siedzimy mając nadal 25 lat, tylko świat w około nas się zmienił. Czar prysł, kiedy wróciłam do świadomości, że to tylko spotkanie, które się właśnie skończyło. To spotkanie było jednym z ostatnich, po tym widzieliśmy się jeszcze parę razy.
Z perspektywy świata, to była głupia, szczenięca miłość, z perspektywy człowieka, takiego jak ja, który też czeka już na ostatnią podróż, ten pierwszy płomień, który zostaje rozniecony i ten pierwszy prąd, który trafia znienacka, a jego siła razi, zostaje na wieki. Pamięta się wszystko, pamięta się każdy, najmniejszy ruch, każdy spojrzenie, pamięta się wszystko. Tę wielką miłość może czasem chowa się głęboko w sercu, żeby nie bolało, ale ma się ją tam do końca życia, a ja coś o tym wiem. Nie wiem, co by było, gdyby wtedy nie wyjechał i już dawno przestałam o tym myśleć. Dziękuję mojemu mężowi za to, że był ze mną przez te wszystkie lata, ale wiem też, że nie zapełnił tej pustki, która została po tamtym uderzeniu pioruna.
Paulina Oleśkiewicz — kobieta nieszablonowa, szukająca swojej drogi i samej siebie. Zakładała firmy i je traciła, otarła się o wojsko, pracowała na budowie, cały czas największą przyjemność sprawiało jej słuchanie ludzi. I tak dotarła do miejsca, w którym jest teraz — realizuje się w life coachingu, ale nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Z powodzeniem pisze i nadal szuka. Przedstawione historie są historiami ludzi, z którymi w swojej pracy i życiu się spotkała.