Katarzyna Hadała: Kobieta, która dyryguje wojskowymi. To musi dziwić.
Kpt. Agata Ćwiklak: Dosłownie, ale taka prawda (śmiech) Aktualnie dyryguję dwudziestoma siedmioma panami. Wszyscy, tak jak ja, najpierw z wykształcenia byli muzykami, a potem stali się wojskowymi. Łącznie rzeszowska Orkiestra Wojskowa liczy trzydziestu członków.
Orkiestra wojskowa to grupa muzyczna, a zarazem formacja wojskowa, której głównym zadaniem jest uświetnianie różnych uroczystości akompaniamentem muzycznym.
Dlatego mam przeszkolenie wojskowe i na co dzień funkcjonuję jak żołnierz – pracuję na terenie jednostki, chodzę w mundurze moro, ale moje obowiązki wykonuję w sali prób lub koncertując z orkiestrą wojskową. Być może mogłabym być dowódcą kompanii albo żołnierzem w sztabie i zajmować się na przykład zamówieniami czy organizacją uroczystości, ale na tę chwilę moje muzyczne wykształcenie predestynuje mnie najbardziej do roli dyrygenta-kapelmistrza tej formacji.
A jednocześnie dowódcy… W Wojsku Polskim funkcjonuje 19 orkiestr wojskowych. Ile jest obecnie kobiet w zawodzie kapelmistrza – dowódcy orkiestry wojskowej w Polsce?
Bardzo mało. Ja byłam pierwszą kapelmistrzynią orkiestry wojskowej. Teraz jest nas trzy. Orkiestrą Wojskową w Toruniu też dowodzi kobieta, Joanna Krause, a w Orkiestrze Reprezentacyjnej Wojska Polskiego w Warszawie dyrygentem jest Zofia Guz.
„Kapelmistrzyni” to mało popularne słowo.
Wolę być nazywana „dyrygentką”. Kiedyś „kapelmistrz” to był mężczyzna, muzyk, który kierował królewską kapelą. Najczęściej był to dyrygent orkiestry dętej. Przypuszczam, że to słowo wywodzi się z amatorskiego środowiska muzycznego. Może nawet za sprawą wojska przeniosło się do zawodowego świata. Ogólnie dyrygenci to wszyscy ci, którzy używają rąk do tego, aby zawładnąć jakimś zespołem muzycznym: chóralnym, operowym czy symfonicznym.
Ale tobie najpierw mocno w duszy „zagrała” właśnie taka amatorska orkiestra.
I to na długo! Najpierw było marzenie o grze na flecie poprzecznym i nauce w jedynym w Polsce Wojskowym Liceum Muzycznym w Gdańsku, które przyjmowało niestety tylko chłopców. Kształcono ich jednocześnie na żołnierzy i muzyków, aby mogli być członkami orkiestry wojskowej. Nauka w tej szkole trwała pięć lat. Zostało zamknięte w 2005 roku.
“Z marszu stałam się członkiem orkiestry dętej i byłam nim przez piętnaście lat.”
Czyli jednak u ciebie przygoda z armią zaczęła się od zamiłowania do muzyki?
Oczywiście, że od muzyki! Muzykę kocham chyba od urodzenia. Mając jedenaście lat poszłam do szkoły muzycznej, a o wojsku pomyślałam dopiero na studiach. W szkole muzycznej grałam m.in. na wymarzonym flecie poprzecznym. Wymyśliłam sobie ten flet z powodu lekcji muzyki w podstawówce, gdzie uczyliśmy się gry na takim zwykłym, prostym. Bardzo mnie to fascynowało. Potem usłyszałam o takim instrumencie jak flet poprzeczny i oświadczyłam mamie, że chcę się uczyć na czymś takim grać. Wtedy nawet nie do końca wiedziałam jak to wygląda, ale byłam uparta na tyle, że rodzice zapisali mnie do szkoły muzycznej, abym mogła zrealizować swoje muzyczne marzenie. Grałam też na gitarze klasycznej i basowej, śpiewałam w różnych zespołach. Lecz po kilku latach porzuciłam szkołę muzyczną. Stwierdziłam, że to nie jest moja droga. Przytłoczyła mnie m.in liczba zajęć teoretycznych i cały tryb życia z tym związany: rano miałam lekcje w liceum, wieczorem w szkole muzycznej. Zrezygnowałam, ale mimo, że nie byłam już ich uczennicą, to nadal tam bywałam, ponieważ grałam w formacjach muzycznych tej szkoły.
Poszukiwałaś nowych bodźców muzycznych. Niektóre nawet same do ciebie przyszły za sprawą mamy.
O tak! Jako dwunastolatka zostałam członkiem amatorskiej orkiestry dętej w Lubartowie i „wpadłam po uszy”. W dużej mierze to właśnie stąd wzięło się zamiłowanie do wojska, orkiestr wojskowych. Urzekła mnie tam nie tylko możliwość samorealizacji muzycznej, ale również te relacje międzyludzkie. Tam byli ludzie z różnych środowisk i profesji, w różnym wieku i wszyscy byli tam z pasji. Dla mnie to była nowość, bo w szkole muzycznej znałam jedynie wzajemną rywalizację. W tę orkiestrę wciągnęła mnie moja mama. Kiedyś powiedziała, że jej kolega występuje w takiej formacji i już mu zapowiedziała, że jej córka przyjdzie na jedno z ich spotkań. Bałam się. Byłam przecież dzieckiem. Myślałam, że tam będzie jakieś przesłuchanie i że występują tam profesjonalni muzycy. Przed spotkaniem ćwiczyłam uparcie jakieś gamy i etiudy. Tymczasem kwalifikacja na członka tej lubartowskiej orkiestry odbyła się na zasadzie: „– Umiesz grać? – Umiem. – To siadaj i graj co potrafisz”. Z marszu stałam się członkiem orkiestry dętej i byłam nim przez kolejne piętnaście lat. Gdy wstępowałam w szeregi tej lubartowskiej orkiestry byłam najmłodsza.
„Amatorska orkiestra dęta” to brzmi tak trochę… Przaśnie.
Może narażę się niektórym, ale te formacje same sobie na to „pracują”. Niektóre robią to „bardzo hobbystycznie”. Jednak trzeba pamiętać, że w tego rodzaju orkiestrach grają ludzie z pasji, zamiłowania, którzy nie są zawodowcami. Trudno więc wymagać od nich wysokiego poziomu. Ja z mojej obecności w takiej orkiestrze wspominam głównie wspólne wyjazdy na koncerty, przychodzenie na próby – wtedy znajdowało się tak deficytowy czas na to, żeby wcześniej przyjść tylko po to, aby porozmawiać sobie z ludźmi z orkiestry. Grałam tam na flecie poprzecznym, a następnie byłam instruktorem nauki gry na nim. Od czasu do czasu byłam tamburmajorem, czyli takim dyrygentem wskazującym rytm buławą. Ta moja lubartowska orkiestra była wtedy chyba jedną z dwudziestu najlepszych w Polsce. Jeździliśmy na liczne festiwale i często stawaliśmy na podium. Kiedyś, podczas jednego z nich, tuż po występie przebraliśmy się w cywilną odzież, a potem tuż po ogłoszeniu wyników, gdy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy zwycięzcami – musieliśmy się błyskawicznie przebrać się w mundury orkiestrowe, żeby wyjść do publiczności ponownie i zagrać koncert laureatów. Do dziś wspominam ten pęd do autobusu, żeby jak najszybciej zmienić outfit. Podczas kolejnych, gdy coraz częściej wygrywaliśmy i można było się spodziewać takich ponownych występów, to te nasze przebieranki wynikały chyba z potrzeby adrenaliny…To było w latach dwutysięcznych. Nawet gdy studiowałam w Poznaniu, to do Lubartowa nadal jeździłam na koncerty do mojej orkiestry.
„Bardzo się tą dyrygenturą zajarałam.”
Skoro już mowa o studiowaniu, to przypuszczam, że jak miałaś bazę w postaci pasji do muzyki i pewne umiejętności, to edukacja wyższa również była związana z tą dziedziną?
Paradoksalnie, gdy trzeba było wybrać kierunek studiów to nie miałam skonkretyzowanych planów. Mówiono mi, że z muzyki nie wyżyję, a na studia idziesz przecież po to, żeby wykształcić się do przyszłej pracy zawodowej. Poszłam na „edukację muzyczną” na lubelskim UMCS z braku pomysłu na swoje życie zawodowe.
Jak daleko było z tego miejsca w twoim życiu do dyrygentury?
Na pierwszym roku studiów mieliśmy taki przedmiot jak „dyrygowanie”. To wtedy poznałam panią profesor, która z czasem zaczęła sugerować mi, żebym dalej poszła na Akademię Muzyczną do Poznania. Oponowałam, ale ona mówiła, że tam jest kierunek „dyrygentura orkiestr dętych” i „dyrygentura chóralna”, że pomoże mi przygotować się do egzaminu. Swoim zawodowym okiem dostrzegła, że mam zadatki na prawdziwego dyrygenta. Prowadziła mnie do tego przez trzy lata tych studiów. Zauważyła, że coś tam „świeci się” we mnie w kwestii tej dyrygentury i zaczęła „ciągnąć za te sznurki”. Krok po kroku dawała mi coraz trudniejszy repertuar. Wiedziałam, że mnie to ujmuje, ale wątpiłam, że się tam nadaję. Nie wierzyłam w siebie. Jednak kuszona dałam się namówić mentorce. Pojechałam na egzamin i dostałam się! Faktem jest, że wcześniej miałam jakieś przeczucie, że mam coś w rękach, co sprawia, że gdy staję przed muzykami, to oni wiedzą, o co mi chodzi. Do dziś jestem jej za to wdzięczna, że z tych wszystkich studentów, których uczyła zauważyła taką Agatę z potencjałem. Zmotywowała mnie. Już wiedziałam, że to jest kierunek, w którym chcę podążać. Bardzo się tą dyrygenturą zajarałam. Bo to jest magia dyrygentury, gdy stajesz przed zespołem muzycznym i słyszysz, że każdy, nawet najmniejszy twój ruch ręką powoduje zmianę w dźwięku, a muzycy bezwarunkowo idą za każdym twoim gestem.
Wcześniej byłaś głównie instrumentalistką. Jak zatem z muzyka zrobić dyrygenta?
Początki dyrygentury były trudne. Nie mam słuchu absolutnego – czyli nie słyszę każdego dźwięku osobno, tylko słyszę pewnym obszarem. Dla mnie muzyka jest emocjonalna. Grałam, żeby przekazać, o czym jest dany utwór. Uczyłam się gestów, schematów, czyli jaki jest gest w konkretnym metrum. Potem była m.in nauka niezależności rąk – jedna ręka musi działać niezależnie od drugiej, a także budowania formy utworu. Jednak praktycznego sterowania zespołem musisz nauczyć się sama. Musisz sobie to wypracować. Wspomniana pani profesor nauczyła mnie myślenia w muzyce i poszukiwania. Powtarzała mi: „Znajdź ten gest. On ma być twój, indywidualny, a jak ty to zrobisz to twoja sprawa. Rób tak, aby cię zespół zrozumiał”.
„Poszłam w kamasze i zrobiłam to świadomie, z premedytacją, dla muzyki.”
Studia na Akademii Muzycznej w Poznaniu zapewniły ci wyższy poziom zawodowego wtajemniczenia i rozwój muzyczny, ale także kolejną ciekawą propozycję muzyczno-… Wojskową.
Lepiej bym tego nie określiła! W trakcie studiów w Poznaniu jednym z moich wykładowców był dowódca Orkiestry Reprezentacyjnej Sił Powietrznych w Poznaniu. Niemal w tym samym czasie we Wrocławiu odbywały się nabory do szkoły oficerskiej.
Co jedno miało wspólnego z drugim?
Żeby być dyrygentem orkiestry wojskowej trzeba być wykwalifikowanym muzykiem i wojskowym w stopniu oficerskim. Ale to nie wszystko. Najpierw trzeba przejść egzamin dyrygencki w Warszawie. Podczas egzaminu byłam przesłuchiwana przez członków Reprezentacyjnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego. W komisji byli m.in. dyrygenci tego zespołu i osoby odpowiedzialne za organizację. Taka komisja orzekała czy w ogóle możesz próbować zdawać do szkoły oficerskiej czy też nie. Chciałam pojechać na ten egzamin, ale znowu mój brak wiary w siebie mnie powstrzymywał. Wsparciem okazał się wspomniany wykładowca. Dostałam się. To znaczy dostałam pozwolenie.
„Pozwolenie” żeby móc przystąpić do rekrutacji na kurs oficerski?
Tak, a w dalszej perspektywie nabyć uprawnienia do zostania dyrygentem orkiestry wojskowej. Przesłuchanie dyrygenckie zdały trzy osoby cywilne. Potem były jeszcze egzaminy sprawnościowe i z języka angielskiego, dzięki czemu dostałam się na kurs oficerski w Akademii Wojsk Lądowych we Wrocławiu.
Czyli krótko mówiąc poszłaś do wojska?
Na ponad osiem miesięcy poszłam w kamasze i zrobiłam to świadomie, z premedytacją, dla muzyki. To było ciekawe doświadczenie życiowe. Wiedziałam, że będę uczyć się kopania okopów, strzelania, hartu ducha itp. Miałyśmy jeden prysznic na osiem osób i godzinę czasu na toaletę, a o makijażu nie było mowy. Jako cywile na kursie oficerskim musieliśmy przejść przygotowanie wojskowe. Każdy wiedział na co się decyduje. Tam nie było nastolatków zmuszonych do poboru, tylko ludzie z wykształceniem w określonym kierunku, specjaliści, którzy wojsku są potrzebni. Jeśli jesteś żołnierzem, podoficerem i grasz już w orkiestrze, to członkowie zazwyczaj robią sobie dodatkowe kwalifikacje, przykładowo studia z „dyrygentury”, a następnie na trzy miesiące idą do szkoły oficerskiej. Natomiast jeśli jesteś cywilem z wykształceniem wyższym, to idziesz do szkoły oficerskiej na dłużej i oni cię szkolą po to, żeby potem objąć jakieś stanowisko w armii w stopniu podporucznika i zgodne z kwalifikacjami – muzyka, prawnika, ekonomisty, logistyka itp. W mojej grupie było siedem kobiet i siedmiu mężczyzn. Byłam jedną z najmłodszych kursantek. Miałam 25 lat. Otrzymywaliśmy żołd. Musieliśmy też podpisać zobowiązanie, że przez 18 miesięcy będziemy służyć. Jedyne, co mi przez ten czas tak naprawdę doskwierało, to brak kontaktu z muzyką.
Ale wiedziałaś, że po ukończeniu tego kursu wojskowego zostaniesz zastępcą dowódcy kapelmistrza Orkiestry Wojskowej w Krakowie. To przecież jak wygrany los na loterii!
Albo jak propozycja nie do odrzucenia. Z jednej strony tak, ale z drugiej jeśli wiesz, że po szkole oficerskiej, z wykształceniem muzycznym z dyrygentury tylko w Krakowie jest jedyne wolne miejsce, gdzie możesz pracować w swoim zawodzie to wygląda jak brak wyboru. Pod koniec tego kursu oficerskiego odbywały się rozmowy kadrowe i na przykład prawnicy mieli kilka propozycji do wyboru względem miejsca pracy, a dla muzyka – kapelmistrza wojsko miało wówczas etat tylko w Krakowie. Przyznam, że początkowo, gdy w Krakowie przyszło mi pracować z dużo starszymi ode mnie ludźmi, wojskowymi – to miałam tremę. Oni mówili jakimiś wojskowymi skrótami, których nie rozumiałam. Poza tym żołnierze-muzycy są obarczeni dyscypliną i funkcjonują zadaniowo. Nie zawsze są to osoby, które mają pasję do muzyki. Natomiast z rozczuleniem wspominam słowa pewnego, dziś już emerytowanego wojskowego z orkiestry, który mi dziękował za zaangażowanie. „Znowu tak, jak w młodości zachciało mi się przychodzić do tej pracy” – mówił. Ja widziałam, że jako dyrygent bez muzyków nie istnieję. Orkiestra beze mnie niestety tak. Zespół samodzielnie jest w stanie zagrać.
„Dziwna” kobieta
Lecz z dyrygentem zrobi to bardziej kunsztownie.
Też. Obecność dyrygenta-dowódcy pozwala na realizowanie bardziej zaawansowanych występów. Pamiętam taki koncert, gdzie graliśmy pod filmy. Fragmenty produkcji wyświetlano na ekranie, a my jednocześnie, na żywo graliśmy muzykę filmową – medley’e z bajek dla dzieci. Sztuką było zsynchronizować grę orkiestry z tym, co pokazywano na ekranie. To był chyba koncert w Nowohuckim Centrum Kultury. Graliśmy też dla dzieci chorych na mukowiscydozę. Chciałabym jeszcze kiedyś zagrać koncert z pianistką – fortepian solo i orkiestra dęta towarzysząca.
Czy kobieta w wojsku jeszcze dziwi?
Nie. Ale kobieta-dyrygent w wojsku na pewno tak! „Po co jest ten dyrygent, skoro oni i tak sami grają?” To standardowe pytanie. Albo taka sytuacja: przyjechaliśmy na koncert z całą orkiestrą. Wysiedliśmy z autobusu. Obok czekał na nas miejscowy żołnierz, który teoretycznie powinien znać stopnie na pagonach. Stałam tuż obok niego, gdy on nagle z werwą zapytał: „Kto tu dowodzi?!” Z rozbawieniem odpowiedziałam, że ja. Nie spodziewał się kobiety w tej roli. Skonsternowanie tego żołnierza pamiętam do dziś. Inny przykład: kilka lat temu byliśmy na uroczystości z występem. Ubrana w galowy mundur poszłam na rekonesans terenu z naszym tamburmajorem. Obok przechodziło starsze małżeństwo. Starsza pani mijając mnie powiedziała do męża: „Popatrz! Dzieci też do wojska przyjmują!” W sumie nie ma się co dziwić: tamburmajor – wysoki, postawny mężczyzna, a obok niego szła drobna, młoda, blondyneczka (śmiech).
Rzeszów dostarczył pani kapitan awans i wyzwania zawodowe.
Żeby być dowódcą w orkiestrze najpierw trzeba być zastępcą kapelmistrza. Ja byłam nim w Krakowie. W 2019 roku gdy zaproponowano mi awans miałam już do wyboru: Radom, Lublin i Rzeszów. Padło na Rzeszów, gdzie na początek postawiono mi spore wyzwanie. Miałam przygotować orkiestrę do udziału w prestiżowym Konkursie Orkiestr Wojskowych Świeradów-Zdrój. Miałam na to raptem trzy miesiące. Wiesz, że zdobyliśmy tam podium!
Pisaliście o tym na swoich mediach społecznościowych. Rzeszowska Orkiestra pod twoją batutą została nie tylko laureatem tego konkursu „w kategorii koncert estradowy za wybitną kreację artystyczną przedstawionego koncertu”, ale także wyróżniono m.in. pracę „pani kapelmistrz orkiestry”.
Mój nowy zespół zagrał „pod rękę”. Wcześniej nie byli przyzwyczajeni do takiego grania. Poprzednik też był muzykiem, ale miał inne podejście do dyrygowania.
Obecnie czujesz się bardziej kobietą w armii, muzykiem czy muzykiem w armii?
To jest bardzo dobre pytanie ponieważ moim przełożonym przyświeca myśl, że w żołnierzu powinno być więcej żołnierza, a mniej muzyka. Bycie tylko muzykiem z wykształcenia trochę mnie ogranicza, ponieważ w armii mogę pracować tylko w orkiestrze wojskowej.
Czy muzyka otacza cię też po godzinach pracy?
Są takie chwile, że nic nie słucham. Lubię ciszę. Bywa również tak, że muzyka mnie rozprasza, ponieważ jeśli naprawdę mam czegoś posłuchać, to muzyki nie mogę słyszeć w tle, lecz słuchać tak jak się czyta książkę, z uwagą. U mnie w domu nie chodzi radio, ponieważ słyszenie tego, co mimochodem gra w tle bywa tak absorbujące, że nie potrafię skupić się na innych czynnościach domowych i zamiast prasować – „liczę sobie gamy” w tym, co usłyszę.
Więcej o sylwetkach kobiet znajdziecie tutaj.