Więcej...

    Kapryśny los

    Stanowczo odradzano mi pójście na tę imprezę, w sumie zaczęłam się zastanawiać, czy nie mają racji, ale górę wzięła ta potulna i pobłażliwa, która się nie złości, nie krzyczy, nie biega, nie płacze, tylko robi wszystko to, czego inni oczekują. Niestety potem cierpi w samotności, tak było i tym razem. Moja historia pewnie wielu zaskoczy, wielu zirytuje, jednak boli bardziej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić.

    Poznałam go, kiedy miał mam 19 lat. Zakochaliśmy się do szaleństwa, kochaliśmy siebie tak bardzo, że nie widzieliśmy poza sobą świata. On miał piękne, czarne włosy i te piękne niebieskie oczy, tonęłam w tym kolorze i w jego ramionach. Kochałam go tak bardzo, że nie widziałam jego wad. Jedną z podstawowych było to, że był tak piękny i tak idealny. Niestety to piękno i tę idealność, widziały też inne kobiety, które pokazywały to nawet, jak byłam w pobliżu. Czy on starał się, żeby to nie bolało? Niestety, nie starał się, a wręcz miałam wrażenie, że robił wszystko, żeby pokazać, że jest pięknym facetem, którego pragnie co druga, o ile nie każda.
    Zaczęłam studia, miałam wiele koleżanek, ale jedna z nich jakoś bardzo przypadła mi do gustu. Miałyśmy wiele wspólnych pasji i nawet lubiłyśmy to samo jedzenie. Wiele wieczorów spędzałyśmy razem. Pewnego dnia poznała mojego ukochanego. Na początku miała mieszane uczucia. Mówiła, że nie jestem dla niego, bo on nie jest mnie wart, że jest pusty i bardzo lubi pokazywać, że podoba się kobietom. Ogólnie nie była nim zachwycona, nawet mnie to nie przeszkadzało, wręcz poczułam, że w końcu mogę mieć koleżankę, która nie leci na mojego faceta.
    Kiedy spędzałyśmy wieczory w moim mieszkaniu, mój partner wychodził. Też mówił, że nie potrafi znieść jej towarzystwa i jest jedną z niewielu kobiet, które denerwują go samym oddychaniem. Bardzo byłam wdzięczna wszechświatowi za to, że postawił na mojej drodze taką przyjaciółkę, która ceniła mnie i tak bardzo nienawidziła mojego partnera.
    Studia mijały bardzo powoli. Wiele imprez, wiele wspólnych sesji, wiele wspólnie oblanych egzaminów, a mój partner był, czasem blisko i wysuwał się na pierwszy plan, ale jakoś przyzwyczaiłam się do tego, że musi grać pierwsze skrzypce.
    Były takie momenty, kiedy się chował, kiedy nie wychodził przed szereg, kiedy szanował to, że ja jestem tą najważniejszą. Przynajmniej tak wtedy mi się wydawało. Pewnego dnia zaczęłam się zastanawiać, dlaczego jest ze mną, skoro może mieć prawie każdą, ale szybko moja przyjaciółka wybiła mi to z głowy. Mówiła, że jestem fantastyczna i że pewnie nawet taki dureń jak on, to wie.
    Skończyły się studia. Zamieszkałyśmy w jednym mieście. Mój związek zaczął przypominać bardziej coś w rodzaju przyjaźni. Nie wiem, jakoś oddaliliśmy się od siebie, byliśmy razem, on mówił, że mnie kocha, ale ja czułam, że coś jest nie tak. Na początku te wieczory, w których musiał pracować, potem te weekendy, kiedy musiał wyjeżdżać. Na koniec te wakacyjne bonusy z firmy, na które nie mógł zabierać partnerki. Czułam, że coś jest nie tak, czułam podskórnie, że daleko do prawdy. Nawet zaczęłam podejrzewać, że mnie zdradza, ale bałam się nawet tak pomyśleć. Bałam się, że go stracę.
    Cóż, pewnego dnia uznałam, że chyba jednak już przesadził. Pokłóciliśmy się, on trzasnął drzwiami i powiedział, że dziś śpi w firmie. Dziwne, bo byłam w tej firmie wielokrotnie i w jego biurze nie było nawet wygodnego fotela, więc stwierdziłam, że kłamie i że to kłamstwo już jest za dalekie. Kiedy wyszedł, ubrałam się i po cichu poszłam za nim. Był zły i pewny siebie, bo nawet się nie oglądał. Wsiadł w samochód i odjechał. Ja za nim, faktycznie jechał w stronę biura, więc jakoś kamień z serca powoli mi spadał. Stwierdziłam, że być może będzie spał na parkingu, a jutro wróci wszystko do normy.
    Jakież było moje zdziwienie, kiedy przejechał koło biurowca i pojechał dalej. Jechałam za nim i kamienie, które wpadały w moje serce, były coraz cięższe. Czułam, że chyba jednak kogoś ma. Jakie było moje zdziwienie po raz kolejny, kiedy zaparkował pod blokiem mojej koleżanki, przyjaciółki, bratniej duszy, tej, która mówiła, że jest półgłówkiem. Wysiadł i po prostu do niej poszedł.
    Nie wiem, ale spędziłam w samochodzie chyba godzinę. Bijąc się z myślami. Stwierdziłam, że może po prostu chce pogadać z nią o mnie. Byłam głupia, tłumaczyłam sobie na wszystkie możliwe sposoby jego spotkanie z nią tego wieczoru. Kiedy już miałam odjechać, stwierdziłam, że muszę się dowiedzieć, nie dam rady być w domu i wiedzieć, że on jest tutaj.
    Znałam jej kod do domofonu, ale wiedziałam, że jeśli zadzwonię ona mnie usłyszy, więc czekałam, aż ktoś wyjdzie i wyszedł. Miałam klucze do jej mieszkania i stwierdziłam, że w sumie mam to gdzieś i tak szybko, jak tylko mogłam, otworzyłam drzwi. Zobaczyłam jak siedzą przytuleni przed telewizorem, piją wino, a on gładzi jej rękę. Nawet chyba nie próbowali się odsunąć od siebie. Usłyszałam tanią śpiewkę o tym, jak to bardzo mnie kochają obydwoje, ale jest im bliżej do siebie niż do mnie.
    Cierpiałam w samotności kilkanaście miesięcy, a potem zastanawiałam się, czy jeszcze kiedykolwiek będę w stanie żyć. Straciłam i przyjaciółkę, i mężczyznę. Nawet nie zauważyłam kiedy minął jeden rok, a potem drugi, aż w końcu stwierdziłam, że muszę wyjść do ludzi, bo się uduszę. Poznałam bardzo miłego chłopaka, co ja gadam, mężczyznę, dużo rozmawialiśmy i nawet zaczęliśmy się spotykać. Ja nie wkładałam w to wielkich nadziei, ale stwierdziłam, że być może tego potrzebuję. Potrzebuję znowu bliskości, w końcu przeszliśmy na etap, w którym zapraszaliśmy się na imprezy.
    Stwierdził, że zaprosi mnie na ślub swojego kolegi. W sumie nie chciałam pójść, ale uznałam, że trudno i nie chciałam mu zrobić przykrości. Wielu ludzi mówiło, że nie powinnam iść, bo zrobię nadzieję sobie i jemu. Coś mnie wewnętrznie zatrzymywało, ale machnęłam ręką. Oczywiście nie pytałam, co to za kolega, jak ma na imię. Dopiero kiedy przyjechaliśmy pod urząd stanu cywilnego, zobaczyłam co to za ślub. Rozleciałam się jak tafla szkła, która uderzyła o beton. Stałam tam i nie mówiłam nic. W pewnym momencie mój i jego wzrok się spotkały i miałam wrażenie, że to jest minuta ciszy, która uczciła to, co było.
    Przeżyłam jakoś to spotkanie i jakoś tę imprezę, i jakoś stamtąd wyszłam. Boli, kiedy traci się wszystko, a boli jeszcze bardziej, kiedy kapryśny los każe patrzeć na to, co się straciło. Nie wiem, czy będę w stanie kiedyś zapomnieć ten dzień i wymazać z pamięci, ale wiem jedno: czarna otchłań, która wessała mnie do środka, wypluła, żeby wyssać ponownie – kiedyś minie, a ja będę w stanie patrzeć w przyszłość z nadzieją. A przeszłość zostawić za sobą, chociażby po to, aby mniej bolało.

    Paulina Oleśkiewicz — kobieta nieszablonowa, szukająca swojej drogi i samej siebie. Zakładała firmy i je traciła, otarła się o wojsko, pracowała na budowie, cały czas największą przyjemność sprawiało jej słuchanie ludzi. I tak dotarła do miejsca, w którym jest teraz — realizuje się w life coachingu, ale nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Z powodzeniem pisze i nadal szuka. Przedstawione historie są historiami ludzi, z którymi w swojej pracy i życiu się spotkała.

    Więcej o psychologii znajdziecie tutaj.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!

    Akceptuję Politykę prywatności / RODO i Regulamin serwisu

    Proszę podać swoje imię tutaj



    Inne w kategorii

    PARTNERZY