Elvis Strzelecki: Czy to prawda, że pierwszych lekcji muzyki udzielał Ci sąsiad i to za darmo?
Jarek Zarychta: Płyta grupy Deep Purple – „Machine Gun” ukazała się w 1972 roku. Rok później dotarła do mojego sąsiada, Wojtka, który mieszkał piętro nade mną. Słuchał jej od rana do wieczora, więc siłą rzeczy i ja natknąłem się na „Smoke On The Water” oraz inne kawałki, które znalazły się na tym albumie. Była to moja pierwsza edukacja muzyczna, choć wówczas ta muzyka wydawała mi się pewną egzotyką.
Prawdziwą edukację muzyczną rozpocząłeś jednak dopiero w drugiej klasie szkoły podstawowej, kiedy to mama zapisała Cię do szkoły muzycznej na fortepian. Jak się z tym czułeś?
Początkowo nie byłem zadowolony z faktu, że mama zapisała mnie do szkoły muzycznej, gdyż była to szkoła popołudniowa, a więc zabierała nam co najmniej cztery popołudnia w tygodniu. Jako młody chłopak wolałem spędzać ten czas, jeżdżąc na rowerze lub grając w piłkę. Z perspektywy czasu jestem jednak wdzięczny mamie, ponieważ zdobyłem w ten sposób solidne podwaliny, jeśli chodzi o grę na tym instrumencie.
Przypuszczam, że sporą motywacją do nauki gry była obecność pianina w Twoim mieszkaniu oraz jego zawartość?
Tak, już wcześniej tak coś sobie plumkałem na tym domowym pianinie. Potem za sprawą szkoły poznałem tajniki gry, nuty itp., ale mimo to nadal preferowałem autorskie wariacje. Żeby nie czytać nut i grać ze słuchu, mówiłem, że mam skurcz akomodacyjny oka. (śmiech) Jeśli chodzi o zawartość pianina, to kiedy trochę dorosłem i zacząłem grać w pierwszych bandach, to ów instrument służył nam jako skrytka na wina.
Twoja droga do jazzu nie była taka prosta. Zaczęło się bowiem od popu oraz gitarowych brzmień – hard rocka i glam rocka. Do muzyki improwizowanej dorosłeś jednak w latach 80. Co sprawiło, że zainteresowałeś się dźwiękami jazzowo-blues’owymi?
Tak, zaczynałem od słuchania szeroko pojętego rocka, ale w pewnym momencie zainteresowaliśmy się z kolegami jazzem. Przyczyn było kilka – Polskę zaczęły odwiedzać zespoły takie jak Pat Metheny Group, a pracujący na statkach kumple przywozili jazzowe płyty oraz katalogi z nutami. Był to powiew Zachodu, coś, co mocno nas intrygowało.
Lata 80. to również czas Twojej współpracy z takimi zespołami jak m.in. Traks czy IRA. Czego nauczyła Cię współpraca z tymi kapelami?
To, co uważam za zaletę tamtych czasów to fakt, że w studiu nagrywali naprawdę utalentowani, przygotowani do pracy ludzie – jako przykład niech posłuży sytuacja, kiedy to podczas jednej z naszych sesji, perkusista Rysio Strzelczyk usiadł w Studiu S4 i z pamięci zagrał 4 numery za pierwszym razem – bez pilotów, tylko z metronomem. Nie mówię, że teraz jest gorzej – po prostu wtedy musiałeś wykazać się umiejętnościami, by otrzymać szansę profesjonalnego zarejestrowania materiału. Technologia tamtych czasów więcej od nas wymagała – przynajmniej w sferze muzyki.
Początkowo grałem w konkurencyjnej dla IRY grupie IDRA oraz formacji Traks. Do IRY trafiłem w 1989 roku. Było to pokłosie mojej fascynacji glam rockiem. Objechałem z grupą kilka festiwali, m.in. ten w Sopocie. Byliśmy też na trasie w Związku Radzieckim, na której wydarzyło się wiele rock’n’rollowych historii i gdzie graliśmy dla czterotysięcznej publiczności obok C.C. Catch oraz Brendy Russell. Po pewnym czasie zrozumiałem jednak, że nie była to do końca moja muzyka i nasze drogi rozeszły się w 1991 roku.
Jedną z najlepszych szkół życia dla człowieka są podróże. Ty odbyłeś ich wiele, ale najważniejsze to te do Holandii oraz USA.
Mój pierwszy wyjazd na zachód Europy miał miejsce w 1986 roku. Była to właśnie podróż do Holandii. Pamiętam, jak jadąc maluchem, miałem ustawioną tamtejszą stację radiową. Dzięki niej poznałem takie grupy jak Womack & Womack czy Level 42. To było bardzo wzbogacające doświadczenie. Drugą ważną podróżą była ta do Stanów Zjednoczonych. Uwielbiam ten kraj i jego mieszkańców. Pierwszy raz odwiedziłem Detroit w 1995 roku. Niestety nie wiedziałem, że wówczas w klubie The Shelter odbywały się bitwy freestyle’owe, w których uczestniczył sam Eminem. Do tego miasta wracałem dwukrotnie w 2008 i 2010 roku, by pobyć tam dłużej. Miałem dobrego przewodnika, który obwiózł mnie po dzielnicach tego miasta. Zachwyciło mnie ono z socjologicznego i kulturowego punktu widzenia – muzyką (miałem przyjemność odwiedzić muzeum kultowej wytwórni Motown Records) oraz wzajemnym stosunkiem ludzi do siebie.
Rok 2013 to kolejny przełom w Twoim życiu – powstaje Lay D Funk. Czy był to taki etap, kiedy powiedziałeś sobie – bawię się formą, po swojemu, bez presji odniesienia sukcesu?
W czasie studiów na radomskiej WSI byłem szefem muzycznym studenckiego kabaretu „Dziura”. To była połowa lat 80. Wówczas w Radomiu mieszkał Wowo Bielicki – wybitny aktor, reżyser i scenograf. Bardzo inspirująca postać, człowiek, który poświęcał nam dużo czasu, opowiadając o podejściu do sztuki, byciu na scenie, kreacji emocji i przekazywaniu ich publiczności. To wszystko zostało ze mną na całe życie i odezwało się po 10 latach przerwy od muzyki. Uświadomiłem sobie, że muszę wrócić do grania, bo emocje dostarczane przez scenę są nie do zastąpienia, a opierając się na przekazie Wowo Bielickiego, uznałem, że będę grał to, co lubię. Z zespołem Excentrycy, z którym połączyłem wtedy siły, udaliśmy się na przesłuchania do programu „Must Be The Music”. Tam Krzysio Szczęśniak wymyślił żart muzyczny – przekręcenie Lady Pank na Lay D Funk. Tak zrodził się nowy projekt. Nagraliśmy pierwszą płytę „Miejski zgiełk”, potem drugą „Made In Satisfaction”. Graliśmy wtedy po 20 koncertów w roku, co jak na początkujący zespół było niezłym wynikiem.
I mamy rok 2019 – do bandu dołącza Nathan Williams. W jaki sposób udało się Wam nawiązać kontakt?
Nagrywając nasz drugi krążek, zaprosiliśmy do udziału w nim dwóch gości – gitarzystę Michała Trzpiołę oraz trębacza Piotra Schmidta. Stwierdziliśmy, że podoba nam się trąbka i zaczęliśmy szukać kogoś, kto na niej gra do składu. Nasz saksofonista Tomek Strzelczyk podesłał mi link na Facebooku do Nathana Williamsa. Napisałem do niego z propozycją współpracy i natychmiast się zgodził. Musieliśmy jednak poczekać na niego, ponieważ na pół roku wyjechał do rodzinnej Witchity w Kansas. Po powrocie odezwał się do mnie, pisząc „Yo! I’m here”. Potem spotkaliśmy się w Warszawie, a w maju 2019 pojechaliśmy na Wiosnę Jazzową do Zakopanego. To był koncert inauguracyjny składu Nathan Williams & Lay D Funk. Cieszę się, że możemy współpracować, bo Nathan to fantastyczny facet, totalny luzak oddany muzyce, człowiek wielu talentów (oprócz gry w zespole, uczy muzyki i angielskiego, występuje również w reklamach i pokazach mody).
W tym samym roku dołączyłeś również do Radia Radom 87,7, na którego falach emitowana jest Twoja audycja „Kolory Jazzu”. Opowiedz nam proszę o kulisach tego projektu.
Postanowiliśmy po Wiośnie Jazzowej zagrać z Nathanem w Radomiu. By wypromować ten koncert, zadzwoniłem do Pawła Wolskiego (współwłaściciel Radia Radom 87,7 – przyp. red.), którego znałem z radomskich mediów. Podczas spotkania Paweł zaproponował mi prowadzenie autorskiej audycji poświęconej jazzowi. Przyjąłem ją i tak od 4,5 roku prowadzę w Radiu Radom 87,7 audycję „Kolory Jazzu”, której można posłuchać w każdy poniedziałek po godzinie 20:00. Mam możliwość dzielenia się ze słuchaczami muzyką jazzową w różnych odmianach. W programie goszczę również znakomitych artystów, którzy opowiadają o swojej twórczości, życiu i wielu innych tematach. Mam już za sobą ponad 200 audycji i kolejne przede mną.
Multitasking to Twoje drugie imię. Na co dzień bowiem zajmujesz się nie tylko muzyką, ale również innymi dziedzinami. Zdradzisz jakimi?
Muzyka stanowi dla mnie hobby, natomiast zawodowo jestem związany z budownictwem. Zajmuję się nim na wielu płaszczyznach – od realizacji wnętrz po własne projekty deweloperskie. Uczestniczę również intensywnie w pracach zespołów badawczych, które zajmują się innowacjami dotyczącymi budownictwa, zarówno jeśli chodzi o technologie, jak i materiały budowlane.
Odnoszę wrażenie, że na co dzień bliżej Ci do introwertyka, ale kiedy pojawiasz się na scenie lub siadasz za kierownicą sportowego auta na torze wyścigowym, pojawia się zupełnie inny człowiek. Mentalny dualizm czy potrzeba wyrzucenia z siebie emocji?
Bywam nim, bo lubię mieć przestrzeń dla siebie. Z drugiej jednak strony uwielbiam kontakt z ludźmi, dzielenie się z nimi emocjami. To dzieje się na scenie, podczas audycji lub na torze wyścigowym, motoryzacja bowiem to kolejna z moich pasji. 15 minut sesji na torze może wyciągnąć z Ciebie siódme poty, uruchomić wszelkie emocje, włączyć ducha rywalizacji, poczucie ryzyka, okiełznanie brawury czy wreszcie dreszcz zagrożenia, ponieważ ten rodzaj sportu, choć staramy się je minimalizować, niesie za sobą ryzyko… Jednocześnie to bardzo oczyszczające i rozładowujące doświadczenie. Mnie osobiście uspokaja. Dodam tylko, że przejechaliśmy wraz z moim synem 5 sezonów w Miata Challenge i uznaję to za niezwykle ważne również ze względu na to, jak duże umiejętności pracy z samochodem daje ono kierowcy.
Gdybyś mógł skonsumować najsmaczniejszą jazzową potrawę, to kogo wybrałbyś na kucharzy i jakie czynniki by o tym decydowały?
Marcusa Millera – drive i flow oraz różnorodność, Hiromi Ueharę – melodyjność i lekkość, nieżyjącego już Michela Petruccianiego – liryka i radość, Keitha Jarretta – wrażliwość i podejście do improwizacji oraz Quincy’ego Jonesa – geniusz kompozytorsko-aranżersko-producencki. Doprawiłbym magiczną Esperanzą Spalding, a uciszył smakiem twórczości Melody Gardot…
Więcej o kulturze i sztuce znajdziecie tutaj.